sobota, 10 stycznia 2015

Rozdział 37 - I'm weak. Very weak.


***Justin's P.O.V***

    Jedyne, co chciałem w tym momencie, to obudzić się, otworzyć oczy i wrócić do dawnego świata, w którym moim jedynym zmartwieniem była zdrada Jazzy. Oddałbym wszystko, aby przywrócić tamte dni, a ten puścić w niepamięć. Był najgorszym w moim życiu. I bez względu na to, jak źle by się zaczął, kończy się tragicznie.

    -Jak za późno? Jak może być za późno? Niech pan nie siedzi dłużej przy tym pieprzonym biurku, tylko idzie ratować moją córkę! Do jasnej cholery, na co pan jeszcze czeka!? - krzyknąłem, gwałtownie wstając z krzesła, które pod wpływem ogromnej siły odsunęło się pod przeciwną ścianą, a na koniec przewróciło się, uderzając o ziemię ze sporym hukiem.

    -Proszę się uspokoić. Krzykami nic pan nie zdziała. Jeśli pan chce, wytłumaczę panu, na czym polega nowotwór trzustki, ale wpierw proszę usiąść, wziąć kilka głębokich oddechów i uspokoić się.

    Nie chciałem, aby uznał mnie za szaleńca, niepotrafiącego panować nad własnymi emocjami. I chociaż w tym momencie właśnie tak się czułem, posłuchałem słów lekarza i na te kilka chwil zdołałem się opanować. Podniosłem krzesło i usiadłem na nim ponownie, a po upływie kilku kolejnych sekund, lekarz kontynuował.

    -Nowotwór trzustki jest praktycznie nieuleczalny. Naukowcy nie zdołali wynaleźć jeszcze skutecznej metody walki z nim. Na dzień dzisiejszy jedynym, co możemy zrobić dla pacjentów, to uśmierzyć ból i przedłużyć ich życie o pieć lat od momentu rozwinięcia się choroby. U pana córki wykryliśmy ją bardzo późno, niestety w końcowym stadium. Bardzo mi przykro, ale będzie pan musiał pogodzić się z tym.

    -Mam zaakceptować fakt, że moja córeczka umiera? - po raz pierwszy w życiu użyłem tego słowa, a mój żołądek poczuł ostry uścisk. Nigdy nie sądziłem, że będę musiał pogodzić się ze stratą jedynego dziecka. Przez moment zapomniałem nawet, że łączy nas dużo, dużo więcej.

    -Potrafię zrozumieć, jak czuje się pan w tym momencie. I mimo to nie chcę dawać panu złudnych nadziei. Rzadko spotykam tak złe wyniki badań. To cud, że Jazzy w dalszym ciągu żyje i nie cierpi tak bardzo, jak bywa to w przypadku innych pacjentów. - niby był smutny. Prawdziwie smutny. Nie mógł jednak pieprzyć, że potrafi mnie zrozumieć. Mógłby wczuć się w tę sytuację dopiero wtedy, kiedy znalazłby się na moim miejscu, a tego nie życzę nawet największemu wrogowi.

    -Panie doktorze, ile zostało jej czasu? Tylko proszę mnie nie okłamywać. Skoro i tak cały mój świat legł w gruzach, chcę poznać całą prawdę.
    -Nie wiem, naprawdę nie wiem. Tydzień, dwa, może miesiąc. Nie chcę wprowadzać pana w błąd. Bardzo mi przykro. Myślę, że powinien pan być teraz przy córce. Ona potrzebuje pana bliskości, jak nigdy przedtem.

    Dopiero teraz zrozumiałem, co oznacza, gdy cały nasz świat sypie się, niczym domek z kart. Teraz zrozumiałem, że troska, którą otaczałem Jazzy przez całe życie, była praktycznie niczym, w porównaniu do tej chwili. Teraz nie myślałem już nawet o jej zdrowiu, kiedy zagrożone było jej życie.

    Nie wiedziałem, co począć ze soba w obecnej sytuacji. Lekarz kazał mi się uspokoić, choć sam nie wierzył w swoje pieprzone słowa. Nie był ojcem, nie wiedział, jak się czuję. Poza tym, nikt nie był w stanie pojąć, jaką miłością obdarzyłem Jazzy. Nikt nie był w stanie zrozumieć.

    Cholernie chciałem wyjść teraz ze szpitala i skoczyć z pierwszego mostu, który spotkam na swojej drodze. Skoro Jazzy miała odejść, a była sensem mojego życia, dlaczego miałbym tkwić tutaj, na ziemi, i męczyć się, aż do właściwej śmierci? Czy trzyma mnie tutaj cokolwiek?

    -I jeszcze jedno, panie doktorze. - z fizycznym wręcz bólem w sercu odwróciłem sie do niego, kiedy stałem już w drzwiach gabinetu lekarskiego. - Skoro dla Jazzy nie ma już nadziei, proszę nie mówić jej o chorobie. Chcę, aby już do końca nosiła na ustach uśmiech.

    Przebywanie w jednym pomieszczeniu z tym smutnym człowiekiem sprawiało jeszcze więcej bólu. Wystarczała mi sama myśl, kłębiąca się w głowie. Moja córeczka, moje jedyne dziecko, które kocham ponad własne życie, wkrótce umrze, zostawi mnie tutaj samego. Cierpiałem podwójnie. Tracąc córkę, traciłem również dziewczynę, miłość mojego życia. To tak, jakby dwie, najważniejsze dla mnie osoby, powoli odchodziły, a ja musiałem przyzwyczaić się do myśli, że już wkrótce zabraknie ich obu.

    Doszedłem do drzwi sali, za którymi leżała Jazzy. Nie potrafiłem tak po prostu tam wejść. Nie potrafiłem uśmiechać się przy niej, kiedy miałem ochotę się, kurwa, rozpłakać. To tak bolało. To tak cholernie bolało. Jej choroba wyrywała mi serce z piersi, zostawiając w tym miejscu ogromną ranę, nie do zszycia.

    Nie chciałem być jednak tchórzem. Musiałem nauczyć się, jak kontrolować i zatrzymywać w sobie emocje. Kiedyś zdawałem się nie do zdarcia. Dopiero miłość Jazzy odkryła moje prawdziwe oblicze, które zachowałem dla niej. Czasem starałem się być nawet romantyczny, choć w rzeczywistości daleko mi było do romantyka. Wiedziałem po prostu, że Jazzy nieśmiało o tym marzyła.

    W końcu odważyłem się postawić pierwszy krok przez próg drzwi. Przy Jazzy stała pielęgniarka. Rozmawiały, a szatynka nawet uśmiechała się delikatnie. Chyba uwierzyła, że Jay'owi będzie lepiej na tamtym świecie. Jednak Jazzy tam nie pasuje. Ona musi zostać tutaj, na ziemi, ze mną. Nikt nie ma pieprzonego prawa jej zabrać. Nikt nie ma prawa decydować o jej życiu i o śmierci. Nikt.

    -Cześć, aniołku. - wyszeptałem. Z początku bałem się, że mój głos będzie drżał i zdradzi Jazzy moje zdenerwowanie, a jednocześnie przerażenie. Ona, jak nikt, potrafiła wyczytać ze mnie emocje, których sam nie byłem do końca świadomy. Dlatego teraz tak bardzo starałem się, aby w żaden sposób nie zdradzić przed nią smutku i ogromnej rozpaczy.

    -Co chciał od ciebie lekarz? - spytała od razu. Uśmiechała się jednak, więc nie snuła w głowie podejrzeń. Była spokojna. Jej spokój natomiast po raz pierwszy nie udzielał się również mnie.
    -Pytał jedynie, czy często zdażają ci się omdlenia. Spokojnie, to nic poważnego. Nie chcę, żebyś czymkolwiek się martwiła. Odpoczywaj, skarbie. Zdecydowanie na to zasłużyłaś. - dłużej tak nie mogłem. Jej oczy sprawiały, że chciałem wypłakać w jej ramię całą, najokrutniejszą prawdę, która od kilkunastu minut powolutku zabijała mnie od środka.

    Co najważniejsze, Jazzy była teraz szczęśliwa. Właśnie w tej chwili, w tym krótkim, ulotnym momencie życia. Tak bardzo chciałem spędzić przy niej te ostatnie chwile, w radości i spokoju. Chciałem umieć grać i przywoływać różne emocje, których nie potrafiłem wywołać samodzielnie. Musiałem udawać, lecz nigdy nie byłem dobrym aktorem. Wśród wszystkich swoich cech najbardziej ceniłem szczerość, która teraz była największą przeszkodą.

    Im dłużej patrzyłem w te oczy i usta, które podziwiałem przez ostatnie piętnaście lat, tym większy żal chwytał mnie za serce. Chwytał i nie chciał puścić. Przygotowywał mnie do tego ostatniego momentu, w którym powieki Jazzy opadną na zawsze, a ja nigdy już nie ujrzę jej brązowych tęczówek, tak bardzo przypominających moje. I nigdy nie będę mógł powiedzieć jej, jak się czuję, co mnie trapi. Stracę córkę, dziewczynę i po prostu przyjaciółkę, która samym istnieniem okazywała mi wsparcie.

    -Zastanawiałeś się kiedyś, co byś zrobił, gdybym odeszła? Gdyby nagle mnie zabrakło, a Ty zostałbyś sam. Myślałeś nad tym kiedykolwiek? - spytała cichutko, kładąc główkę na białej poduszce. Przez parę chwil wpatrywałem się w jej idealną twarz. Swoimi słowami nieświadomie jeszcze bardziej ugodziła moje krwawiące serce.
    -Jazzy, o czym ty w ogóle mówisz? Umrzesz za wiele, wiele lat, w czasach spokojnej starości, we własnym, ciepłym łóżku, kiedy mnie już dawno na świecie nie będzie. Nie muszę więc zastanawiać się nad czymś, co byłoby dla mnie końcem świata.

    Mój głos był coraz słabszy i coraz bardziej drżał. I chociaż mógłbym przez wiele godzin mówić szatynce, jak bardzo ją kocham i jak ważne miejsce zajmuje w moim życiu, zamilkłem. Ona nie mogła ujrzeć mojego smutku. Nie mogła zobaczyć łez i bólu. Nie mogłem zadawać jej cierpienia, mimo że tak bardzo pragnąłem ulżyć samemu sobie.

   -Kocham cię, myszko. - mocno objąłem ją ramionami i wtuliłem w siebie niemal całe jej ciało. Chociaż trwaliśmy tak długo, nie potrafiłem zebrać w sobie sił, aby ją puścić. Bałem się, że każdy uścisk może być tym ostatnim. Że każdy pocałunek może być ostatnim. Bałem się mrugnąć, bojąc się, że w tym czasie ją po prostu stracę. Stracę anioła stróża.

    -Jestem słaba, Justin. I nie wiem, dlaczego. Nie mam na nic siły. Nie potrafię cię również porządnie przytulić. Nie wiem, co się ze mną dzieje. - jej głosik był zupełnie inny. Jakby uleciało z niego życie, pozostawiając tylko automatycznie wypowiadane słowa.
    -To tylko przejściowe, kruszynko, zaufaj mi. Pomogą ci, dadzą leki i już wkrótce poczujesz się dużo lepiej. Będziesz miała siłę nawet na to, aby pobawić się ze mną w nocy.

    Postawiłem przed sobą najtrudniejsze zadanie, wśród wszystkich możliwych. Żartowałem, wiedząc, że poprawię tym nastrój Jazzy. Jednocześnie jednak sprawiałem sobie ból. Ona umiera, a ja walczę o uśmiech na swoich ustach. To niesprawiedliwe. Cokolwiek bym nie zrobił, zranię siebie jeszcze bardziej. Na moją rozpacz nie było lekarstwa. Dopiero śmierć przynosiła ukojenie. Śmierć, której teraz zacząłem w dziwny sposób pożądać, pragnąć jej.

    Okazałem się zbyt słaby psychicznie, aby w dalszym ciągu siedzieć na krześle, przy łóżku szpitalnym. Gwałtownie wstałem i jak najszybiej opuściłem salę, bez słowa wyjaśnienia, bez żadnego gestu, zostawiając Jazzy w osłupieniu. Ale zwyczajnie nie wytrzymałem. Jej ciepłe ciałko dawało mi nadzieję, że ona przeżyje, a nasze życie wciąż będzie sielanką. Tymczasem musiałem tych nadziei się wyzbyć i zrozumieć, że to ciepłe ciałko już tak niedługo stanie się zimne, jak lód.
   
    Oparłem się o ścianę obiema dłońmi i zacząłem głęboko nabierać w płuca powietrza, aby wypelnić całą ich powierzchnię, a potem powoli wypuszczać. Tym razem ja miałem wrażenie, że mdleję. Mój mózg stawał się coraz bardziej niedotleniony. Musiałem wyjść na dwór, aby poczuć na twarzy powiew świeżego powietrza i uwolnić się jednocześnie od murów szpitala, który w ciągu kilkunastu minut zdążyłem znienawidzić całym sercem. Ściany wywoływały obrzydzenie, a niemal każde drzwi kojarzyły się z drogą do śmierci.

    -Może chce pan tabletki na uspokojenie? - poczułem dłoń jednej z pielęgniarek na ramieniu, która pogładziła mnie delikatnie. Chciałbym uspokoić się pod wpływem tego dotyku. Naprawdę bym chciał, lecz ta dłoń zupełnie mi nie pomogła. Chyba jeszcze bardziej sprowadziła na ziemię.
    -Nie, dziękuję, muszę sam poradzić sobie z tą sytuacją. Dobrze wiem, że żadne leki mi nie pomogą. - wymamrotałem, kładąc ręce na karku.

    Ona jednak, mimo wszystko, podała mi w specjalnym, malutkim kieliszku dwie tabletki. Spojrzałem najpierw na nie, a potem na młodą kobietę która z delikatnym uśmiechem ujęła moją dłoń i wysypała na nią kapsułki. Nie zastanawiając się długo połknąłem je. Teraz naprawdę zrobiłem nadzieję samemu sobie, że poczuję się lepiej. Minimalna poprawa mojego nastroju sprawiłaby, że zacząłbym wierzyć w cuda.

    -Bardzo mi przykro z powodu twojej córki. Doskonale wiem, jak się czujesz. - przysiadła na jednym z krzeseł na korytarzu, a ja poczułem, że mimo wszystko, mimo niechęci do jakiejkolwiek rozmowy, powinienem usiąść obok niej.
    -Skąd możesz wiedzieć? Znalazłaś się kiedykolwiek w podobnej sytuacji? - lekarza atakowałem słownie, natomiast z nią rozmawiałem normalnie, spokojnie, choć leki jeszcze nie zaczęły działać.
    -Tak, znalazłam się w dokładnie takiej samej sytuacji.

    Poczułem się cholernie głupio i źle. Po prostu źle. Mimo wszystko naskoczyłem na nią, zupełnie nie zdając sobie sprawy, że ta młoda, piękna dziewczyna, przeszła przez takie piekło, jak ja. Nie potrafiłem się teraz nawet odezwać. Jedynie spuściłem głowę i wbiłem wzrok w podłogę. Cholera, zraniłem ją.

    -Przepraszam, nie powinienem tego mówić. - bąknąłem, z prawdziwymi wyrzutami sumienia w głosie. Wiem, co sam bym poczuł, gdyby ktoś w mojej obecnej sytuacji zwrócił się do mnie takimi słowami, dlatego tak bardzo żałowałem.
    -Spokojnie, nie wiedziałeś. Od śmierci mojego synka minęło już trochę czasu. Miał zaledwie trzy latka, kiedy zachorował na białaczkę. Zmarł rok później. Dlatego doskonale wiem, jak się teraz czujesz. Strata dziecka boli najbardziej. Poza tym, widzę, jak na nią patrzysz. Znaczy dla ciebie dużo więcej, dlatego też czujesz o wiele większy ból.

    Chociaż parę chwil temu chciałem uciec od wszystkich, zaszyć się w ciemnym pomieszczeniu, samotnie, ona wydała mi się osobą, która naprawdę może mnie wesprzeć, jako jedyna w tej sytuacji. Jako jedyna potrafiła się wczuć w moją sytuację i nie oceniała mnie po pozorach. Po prostu mnie rozumiała. Mnie i ten cholerny ból.

    -Bo kocham ją nie tylko, jak córkę. Uznasz to za chore i nienormalne, ale tak jest i tego nie zmienię. Jak ona umrze, stracę dwie najważniejsze osoby, a nie jedną. To jeszcze gorsze. Mam ochotę się, kurwa, zabić. Nigdy tak nie cierpiałem. - zaufałem jej. Od tak zaufałem, znajac ją raptem parę minut. Nie wiedziałem nawet, jak ma na imię, ani ile ma lat. Ona po prostu chciała mnie wysłuchać, a ja potrzebowałem rozmowy.

   -Nie wstydź się łez. One naprawdę potrafią pomóc. - widząc, jak tępo wpatruję się w podłogę i nie mam odwagi na nią spojrzeć, ponownie pogładziła mnie po ramieniu. Tym razem jednak nie byłem już, jak potulny baranek. Znów zamknąłem swoje wnętrze i nie chciałem ujawniać żadnych uczuć, zwłaszcza tak ogromnych, objawiających się łzami.
    -Nie zamierzam płakać, bo ona nie umrze. Jazzy nie jest egoistką. Nie zostawi mnie tutaj. Jestem tego pewien.

    Pchnąłem drzwi na korytarzu i przeszedłem przez nie szybko. Musiałem stąd wyjść, musiałem się przewietrzyć, musiałem nabrać głęboko powietrza i poczekać, aż zaczną działać te jebane tabletki uspokajające, w których działanie i tak nie potrafiłem uwierzyć. Oszukiwałem samego siebie, utrzymując nadzieję, która również odchodziła na tył mojego umysłu. Wszystko dookoła zdawało mi się takie bezsensowne, zupełnie pozbawione celu. Cały, pierdolony świat.

    Usiadłem na ławce, w pobliskim parku, znów opierając ramiona na kolanach. Walił się cały mój świat, a ja nie mogłem zrobić całkowicie nic. Pozostało mi jedynie siedzenie na dupie i odliczanie godzin do śmierci Jazzy. Tak bardzo starałem się myśleć o czymkolwiek innym. O zwykłych pierdołach dnia codziennego. Nie potrafiłem. Wciąż wracała ta bolesna myśl o chorobie, o śmierci, o końcu mojej miłości, którą właściwie dopiero zacząłem się cieszyć.

    -Cześć, stary. - jakby z nikąd dotarł do mnie głos. Znałem go, lecz nie potrafiłem rozpoznać. Cholernie dziwne uczucie, gdy z twojego mózgu uleciało niemal wszystko, co wartościowe, a pozostał jedynie pieprzony strach, przed którym przez całe życie uciekałem.
    -Zayn. - szepnąłem dopiero wtedy, kiedy chłopak usiadł na miejscu obok. Nie patrzył na mnie, tylko również podziwiał małe kamienie na ścieżce.

    -Chcę porozmawiać. - mruknął pod nosem. Nie widziałem go od momentu, w którym przespał się z Jazzy, a ja zastałem ich obojgu w jego domu. Ale nie kryłem do niego żadnej uazy. Nie mogłem. To byłoby zwyczajnie nie w porządku, zwłaszcza w takim okresie mojego życia.
    -Przepraszam, Zayn. Nie mam nastroju. - odparłem, zgodnie z prawdą. Nie miałem siły na jakiekolwiek rozmowy. Poza tym, i tak nie potrafiłbym skupić się na niej.

    -Rozstałeś się przeze mnie z Jazzy? Ja naprawdę nie chciałem, aby tak to wyszło. Mam cholerne wyrzuty sumienia, że rozpieprzyłem wam życie. Po prostu się zakochałem. Kiedy przyszła do mnie, taka smutna, naprawdę miałem jakieś minimalne nadzieje, że może to zbliży nas do siebie. Chciałem tego, myśląc, że to, co było między wami, zakończyłeś. Naprawdę nie chciałem ci w żaden sposób jej odebrać. Ja po prostu nie wiedziałem. Żałuję, stary. Byliśmy przyjaciółmi od przedszkola, naprawdę nie chcę wszystkiego spieprzyć.

    Przestałem go słuchać już w połowie wypowiadanych słów. Nic do niego nie miałem. Nie byłem zły, czy zawiedziony. W obliczu problemów, które spadły na moją głowę, to było po prostu niczym. Małym gównem w wielkim świecie kłopotów. Chciałem wydostać się z tego świata, jednak było już za późno. Po prostu za późno.

    -Zayn, zrozum, nic do ciebie nie mam. Nie kryję żadnej urazy. Wziąłbym cię za pedała, gdybyś jej wtedy nie przeleciał. Nie ma o czym mówić. - w głebi duszy chciałem, aby zwyczajnie sobie stąd poszedł i przestał mi przeszkadzać. Wolałem cierpiać w samotności. I chyba wstydziłem się wyrażania uczuć przy Zaynie.

    -Stary, jesteś jakiś struty. Co się dzieje? Nie układa wam się? Chcę, żeby było, jak dawniej, a dawniej mówiłeś mi o swoich sprawach. Więc proszę, powiedz mi, bo mam wrażenie, że jesteś w stanie w każdej chwili się rozpłakać. Pierwszy raz widzę cię w takim stanie.

    Jednak był przyjacielem. Potrafił wyczuć wszystko. Każdą zmianę w moim zachowaniu, w nastroju, charakterze. Im dłużej siedział obok mnie i nie odchodził, mimo że starałem się być jak najbardziej oschły, poczułem, że Zayn musi wiedzieć. Miałem nie mówić o chorobie Jazzy nikomu, ale on na to zasługuje. Przecież ją kocha.

    -Jazzy jest śmiertelnie chora. Dzisiaj lekarz wykrył u niej nowotwór trzustki, praktycznie nieuleczalny. Daje Jazzy tydzień, może dwa tygodnie, a ja, zamiast spędzać z nią te ostatnie chwile, siedzę tutaj, na pieprzonej ławce w parku, ponieważ nie potrafię patrzeć w jej oczy. Nie potrafię patrzeć na jej uśmiech, bo za każdym razem mam ochotę po prostu ryczeć, jak ciota. Widzę, jak słaba jest. Jak coraz wolniej oddycha. Może umrzeć w każdej chwili, a mnie przy niej nie ma. Nie potrafię. Nie potrafię wrócić do szpitala i znów kłamać jej w żywe oczy, że wszystko będzie dobrze, kiedy w rzeczywistości nie będzie. Ona umrze. Umrze, kurwa!

    Musiałem wyrzucić z siebie całą złość do świata i nienawiść, jaką go w tym momencie darzyłem. Z pewnością brzmiałem żałośnie, a moje dłonie drgały, jakbym był narkomanem na detoksie. Ale nie potrafiłem znów udawać. Musiałem mu po prostu zaufać. A kiedy zobaczyłem prawdziwe, szczere łzy na jego policzkach, poczułem, że naprawdę zasługiwał na pełne zaufanie.
   
~*~

Polecam bloga:
http://www.fighteverysecond-fanfiction.blogspot.com <3

Ps. Naoglądałam się serialu "Pielęgniarki" na Polsacie i kiedy jedna z pielegniarek pocieszała Justina w rozdziale, od razu miałam przed oczami pielęgniarkę Danusię (kto wie, o czym mówię, ma u mnie wielkiego plusa ;D).

CZYTASZ=KOMENTUJESZ

Ps2. Kocham Was <3

26 komentarzy

  1. Jejku, siedze i placze teraz :c
    Tak bardzo mi smutnoz powodu Jazzy, ona nie moze umrzec :'(
    A ja wiem, ze napewno umrze, bo mowilas, ze juz nie bedziesz robic takich slodkich happy end'ów i chce mi sie jeszcze bardziej plakac...
    Czekam na nastepny i zycze weny <3

    OdpowiedzUsuń
  2. Płaczę. Cholera noo. ;c
    .
    . (15 minut później)
    .
    Wciąż płaczę. OMG. ;c
    Dlaczego chcesz uśmiercić Jazzy i tak smutno to zakończyć? ;c Oh jej.
    Nie licząc smutku, rozdział jest świetny.
    Czekam na dalsze
    xo

    OdpowiedzUsuń
  3. Jezu jest tak bardzo smutno :(((( nie mogę się pogodzić z tym, że Jazzy umrze :( do następnego ✌

    OdpowiedzUsuń
  4. jezu boski *,*
    błagam nieh ona nie umiera, proszę niech zdarzy się cód cokolwiek ...
    onanie może umrzeć nieeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeee

    OdpowiedzUsuń
  5. niech Justin umrze z nią :(

    OdpowiedzUsuń
  6. Aaaaaaaa dziękuję kochana za polecenie! <3 jesteś wielka naprawdę! Nawet na to nie liczyłam, bo strasznie cię podziwiam i nawet nie wysyłałam prośby :3 rozdział choolernie smutny, ale jak pod blogiem o Justinie narkomanie napisałaś, to jedyne opowiadanie z happy endem, ale mam nadzieję, że chociaż Lily z Justinem odnajdą szczęście <3 Fjdjtfufjjdifdjjggcjdj nie wiem co jeszcze powiedzieć o rozdziale :c tak myślałam, że to Zayn albo Jaxon :3 dobrze, że komuś się wyżalił chociaż trochę mu ulżyło. A domyślam się co to musi być strata dziecka :c moja ciocia dwa lata temu stracila 19 letniego syna to straszne :c ok nie nudzę więcej :3 <3 pozdrawiam. http://www.fighteverysecond-fanfiction.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
  7. ona nie umrze ! nie może! nie pozwalam jej na to!

    OdpowiedzUsuń
  8. spieprzyłaś opowiadanie czemu?
    niech zgadne skończy sie tak że Juss sie zabije i chuj :(

    OdpowiedzUsuń
  9. Jwbsuejekdv <3 mam przeczucie ze miedzy ta pielengniarka a jusym bedzie cos .. Koedys moze ;*

    OdpowiedzUsuń
  10. O ja pierdole. Szkoda mi Jusa i Zayna. A Jazzy o niczym ni wie, a jej organizm wyżera się od środka. Chce mi się płakać, jak to czytam, ale cholera, mam nadzieję do końca, że wszystko będzie dobrze, ale jestem tak popieprzona, że wolę smutne zakończenia. A ta pielęgniarka... jaka miła, szkoda że tylko w telewizji i opowiadaniach takie istnieją. :( Rozdział niesamowity, czekam na next.

    OdpowiedzUsuń
  11. Jejku :( Jazzy nie moze go zostawić, tak bardzo szkoda mi Justina, myśle, ze on sobie nie poradzi bez niej na świecie. A Zayn.... Niewiem jak, ale nadal mam nadzieje, ze Jazzy jednak wyzdrowieje. Poza tym boje się, że ona się dowie o chorobie i będzie zła na Justina, że jej nie powiedział ugh... No nic, świetny rozdział i czekam na nn ;* Weny :)
    http://let-me-to-love-you.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  12. Ona nie może umrzeć!!! Proszę nie zabijaj jej

    OdpowiedzUsuń
  13. Jak czytałam ostatni rozdział miałam wrażenie że robisz sobie jaja z nas. Serio byłam pewna że to się okaże sen ,albo że napiszesz coś w stylu : "Mam Was!" Ale nie. Płakałam jak Jay umarł ,bo cholernie mocno pokochałam tego chłopaka. A gdy już ochłonęłam to zamierzasz uśmiercić Jazzy. Ehh mam nadzieję że będzie jej lepiej i Jay się nią zaopiekuje. A Justin... on i tak już jest stracony. ,więc niech lepiej umrze z nią ,albo zwiąże się z kimś innym. Może nawet z tą pielęgniarką! Bo ona go zrozumie. Może będą mieli dziecko/dzieci?
    Ps. Dalej mam nadzieję ,że nas wkręcasz. :)

    OdpowiedzUsuń
  14. Świetny rozdział ♥

    OdpowiedzUsuń
  15. Nie mozesz jej zabić, oni mieli byc razem :((

    OdpowiedzUsuń
  16. Nie no błagam Cię, niech to się skończy dobrze....
    Rozdział cudowny, czasy czas płakałam czytając to. Uh, to nie może tak być. Dlaczego kurde ona musi być chora? Było już tak dobrze...
    Czekam na kolejny:C
    too-easy-love.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  17. Jeju jeju jeju..
    Jest mi bardzo przykro,że jesteśmy tak blisko końca.
    No i,że po raz kolejny Twoje ff skończy się,um nie wesoło.
    Dlaczego ona musi umrzeć?Omg.
    Popłakałam się,wtedy,gdy Zayn się popłakał To zabiło mnie doszczętnie./tt @awwhmrbieber
    Zapraszam do mnie

    OdpowiedzUsuń
  18. nie kończ tak tego...proszę...niech np będzie jakos przeszczep czy cos w tym rodzaju...nie moze umrzec..w tym momencie nienawidzę cie za ilość wylanych lecz czytając ten rozdział....

    OdpowiedzUsuń
  19. ZRÓB COŚ . !
    Ona nie morze umrzeć.
    i nie umrze prawda ? ?

    OdpowiedzUsuń
  20. jezu płakałam przez cały rozdział on po prostu był tak cholernie emocjonalny :( znam cie jako autorke różnych ff i wiem ,że to nie skończy się dobrze ;/.Jednak rozdział był doskonały masz wielki talent i mam nadzieje ,że jak skończysz to ff to zaczniesz inne.Wiem mało na temat tego rozdziału bo po prostu nie wiem co mam napisać ,płakałam czytając go wiec jak Jazzy umrze będę jeszcze bardziej płakać.Wrażliwa strona Justina>> to jaki był emocjonalny.To ,że wybaczyli sobie z Zayanem pogadali etc.Po prostu świetny rozdział.

    OdpowiedzUsuń
  21. Czytam=komentuje :)

    OdpowiedzUsuń
  22. rozdział jak zwykle cudny *.*

    OdpowiedzUsuń
  23. Jeju jak to Jazzy jest chora? Strasznie szkoda mi Justina i Zayna, a chyba najbardziej Jazzy. Nawet nie wie że umiera... Czekam na następny x

    OdpowiedzUsuń