poniedziałek, 26 stycznia 2015
sobota, 17 stycznia 2015
Epilog - Whatever people say, I'll stay with you forever...
BARDZO PROSZĘ, ABY KAŻDY PRZECZYTAŁ OSTATNIĄ I NAJWAŻNIEJSZĄ NOTKĘ POD EPILOGIEM <3
***Justin's P.O.V***
Wyglądała, jak prawdziwy anioł, krocząc powoli po wąskiej ścieżce. Stawiała kroki w idealnie równych odstępach i ani razu nie obejrzała się przez ramię, czy idę tuż za nią. Nie potrafiłem do niej dołączyć. Nie potrafiłem iść z nią ramię w ramię. Ja po prostu nie potrafiłem patrzeć na jej uśmiech. Jedynie siłą silnej woli powstrzymywałem łzy. W tym momencie, gdybym został sam choć na parę sekund, gorące krople spłynęłyby po moich policzkach, pokazując, jak słaby teraz byłem.
Po paru chwilach drzewa zaczęły się przerzedzać, a nikłe światło księżyca uderzyło w moje pół przymknięte oczy. Tak bardzo chciałem je zamknąć, lecz wtedy straciłbym ostatnie chwile, w których mogę na nią patrzeć, w których mogę podziwiać jej piękno, w których mogę po prostu czuć, że wciąż jest ze mną. Te chwile w krótce przeminą. Odejdą szybciej, nie pozwalając mi przygotować się do rozpczy i wiecznej żałoby.
Poczułem pod stopami miękki piasek, a w uszach rozbrzmiał szum fal, uderzających o ląd. A ja w dalszym ciągu widziałem jedynie gęste kosmyki brązowych włosów, uderzające o jej plecy i ramiona. Zupełnie tak, jakby wszystko dookoła po prostu zniknęło, a w centrum wszechświata pozostała jedynie ona. Zawsze tam była. W moim własnym centrum wszechświata.
-Usiądź koło mnie, Justin. - przysiadła na piasku, w niewielkiej zatoczce. Zarys jej ciała ukazywało tylko światło księżyca. Reszta pozostała zasnuta osłoną nocy.
Musiałem zmusić się, aby podejść bliżej Jazzy. Coś powstrzymywało mnie przed tym, a ja nie byłem w stanie się sprzeciwić. Na siłę stawiałem pojedyncze kroki, zbliżając się do tej jednej, jedynej, zajmującej najważniejsze miejsce w moim sercu. Zajmującej jedyne miejsce.
I w końcu usiadłem, opierając przedramiona o ugięte kolana. Ona patrzyła na mnie, a ja wbiłem wzrok w piach. Chociaż tak bardzo chciałem przez te ostatnie momenty wpatrywać się w jej oczy, nie mogłem tego zrobić. Nie mogłem rozpłakać się tutaj, przy niej. Nie mogłem jej zranić. Wtedy równie dobrze mógłbym już nie istnieć. Po prostu zniknąć.
-Dlaczego tak bardzo to ukrywałeś? - spytała cicho. I tak, jak jeszcze przed chwilą była szczęśliwa, tak teraz wszystko zostało odwrócone. Była po prostu prawdziwa, a przed chwilą udawała. Teraz pokazała prawdziwą twarz, bez tej wiecznej maski. - Dlaczego nie chciałeś powiedzieć mi od razu? Dlaczego nie chciałeś pożegnać się ze mną? Justin, dlaczego?
Zacząłem autentycznie drżeć i choć jedną ręką powstrzymywałem drugą, drżałem coraz mocniej, w dodatku na całym ciele. Jej głos... Brzmiała jak lalka, pozbawiona uczuć, niepotrafiąca kochać, pusta. A pomimo braku uczuć było w niej słychać tyle smutku i żalu. Czułem się tak okropnie, jakbym rozmawiał z osobą, która w rzeczywistości nie była żywa.
-Kochanie, nie wiem, o czym mówisz. I proszę, uśmiechnij się. To dla mnie cholernie ważne. - ostatni uśmiech w życiu był rzeczą niezwykle ważną. To ten uśmiech zapamiętam na zawsze i będę go wspominał w przeddzień śmierci. To ten dzień na zawsze zapisze się w mojej pamięci. To on zmieni wszystko. Zakończy wszystko. Chociaż fizycznie istnieję, psychicznie zakończy moje życie.
-Nie kłam, chociaż teraz. Ja wszystko czułam, Justin. Przez cały czas czułam twój smutek. Przez cały czas czułam, jak boisz się być przy mnie. Przez cały ten czas niemal nie potrafiłeś spojrzeć mi w oczy. - zmusiła mnie, abym zrobił to teraz. Po prostu objęła dłońmi moją twarz i obróciła do siebie. - Ja to czuję. Czuję, że to już koniec, rozumiesz? Czuję, że umieram. Myślisz, że tego nie wiem? Myślisz, że nie wiedziałam o tym przez cały ten czas, podczas którego ty walczyłeś z samym sobą? Justin, wiedziałam o wszystkim dużo wcześniej niż ty. To dlatego każdą swoją chwilę chciałam spędzać przy tobie. To dlatego tak bardzo pragnęłam, abyś mnie pokochał. Abyś pokochał mnie tak silnie, jak jeszcze nikt, nikogo na świecie, rozumiesz? To dlatego tak bardzo bałam się, że odejdziesz, a ja zostanę sama. Odeszłabym dużo prędzej, gdyby ciebie nie było przy mnie, bo to właśnie twoje wsparcie było dla mnie najważniejsze.
Pokazała, jak bardzo mnie kocha. Pokazała, jak bardzo dojrzała jest. Pokazała, ile naprawdę dla niej znaczę. I pokazała mi również, ile ona znaczy dla mnie. Od zawsze wiedziałem, że ją kocham. Od zawsze wiedziałem, że poświęciłbym dla niej wszystko, co mam. Nie liczyłem jednak, że pewnego dnia jej już nie będzie. To wszystko mnie przerosło. Powinienem rozmawiać z nią, być przy niej przez cały czas, a nie uciekać od niej, od jej miłości i zaufania, jakim mnie darzyła. Powinienem każdą chwilę poświęcić jej, ponieważ były to chwile ostatnie. Więcej takich nie będzie.
-Nie żegnaj się, słyszysz!? - emocje, które kryłem w sobie przez ostatnie tygodnie, w końcu nie wytrzymały i rozerwały się w moim wnętrzu. - Ty nie odejdziesz! Nie pozwolę ci na to! Nie możesz mnie tutaj zostawić! - zacząłem na nią autentycznie krzyczeć. Trzymałem jej twarz w dłoniach i krzyczałem, patrząc w te wielkie, brązowe oczy, które powoli zaczynały zachodzić łzami. I patrzyłem również na usta. Usta, ułożone w delikatnym, subtelnym uśmiechu.
-Odejdę, Justin. Oboje o tym wiemy. Ja zdążyłam już pogodzić się z tym. Teraz ty musisz nauczyć się żyć beze mnie. Musisz zrozumieć, że na każdego przyjdzie kiedyś pora. Na mnie przyszła teraz. Proszę, nie bądź smutny. Tak po prostu musiało być. - pod koniec jej głos zadrżał, a ona sama nie była już w stanie hamować łez. Zaczęła płakać i cały czas patrzyła prosto na mnie. A ja jedynie czekałam, aż po raz pierwszy poczuję, co to łzy. Było już tak blisko.
-Jazzy, kocham cię. - wyszeptałem, delikatnie popychając dziewczynę na piasek, swoim własnym ciałem, które przechyliło się w jej stronę. - Ja nie chcę tu zostać bez ciebie. Obiecałem ci, że zawsze będziemy razem. Ja zawsze dotrzymuję obietnic. Odejdę z tobą, aby cię nie opuścić. Nie potrafię tego zrobić, rozumiesz? Ja sobie bez ciebie nie poradzę. - coś ukłuło mnie w kąciku oka, ale kiedy dotknąłem go dłonią, zastałem suchą skórę. Jeszcze.
-Po prostu się ze mną pożegnaj. - wychlipała, przez cały ten czas uśmiechając się do mnie. Łzy wypływały ciurkiem z jej oczu, a ona nadal potrafiła udawać, że jest szczęśliwa. I chyba to było dla mnie najcięższe do przeżycia.
Zaczęła powolutku przejeżdżać dłonią po moim policzku, który, jak całe ciało, pragnął jej dotyku. Zaczęła mnie całować, tak delikatnie i tak namiętnie, jak jeszcze nigdy. Czułem, że jest to jeden z ostatnich pocałunków na naszej wspólnej drodze. Dlatego chciałem przelać na niego całą miłość do Jazzy, aby już nigdy nie musiała wątpić. Chciałem pokazać jej, że uczucie, o którym mówiła, zalało moje serce i nawet, kiedy jej tutaj zabraknie, ono nie zgaśnie.
Wystarczył moment, aby wszystkie nasze ubrania znalazły się obok nas, a nasze nagie ciała, przytulone do siebie, pragnęły jeszcze większej bliskości. Oboje czuliśmy, że tylko w ten sposób możemy prawdziwie pożegnać się fizycznie. Psychicznie nigdy nie będę gotów, aby pozwolić jej odejść, ponieważ moja miłość mieści się w sercu.
Poruszałem się w niej niezwykle delikatnie. Wiedziałem, że ani ja, ani Jazzy, nie dostarczymy sobie przyjemności, jaka występowała zawsze. Tym razem było zupełnie inaczej. Odchodziłem od zmysłów, wiedząc, że po raz ostatni trzymam jej rozpalone ciało w ramionach. Gdybym mógł, w tym momencie zatrzymałbym czas na zawsze. Na wieki wieków. Wszystko, aby tylko nie pozwolić jej odejść.
To, co czuliśmy oboje, po paru chwilach znów przerodziło się w smutek. Gdy ponownie zakładałem na siebie ubrania, spojrzałem przelotnie na ocean. Był cichy, spokojny i wieczny. Tak, jak nasza miłość, teraz wystawiona na próbę. Zrozumiałem jednak, że kiedy się kogoś kocha, trzeba pogodzić się również z tym, że pewnego dnia zabraknie obok nas drugiej połówki, jej dłoni, jej pachnących włosów i ciepłych słów, którymi potrafiła rozgrzać lodowate serce.
Wtedy jedna, gorąca, samotna łza spłynęła po moim policzku. Zwiastowała kolejne, równie gorące, lecz większe i wypełnione bólem. Chociaż chciałem i próbowałem od wielu dni, nie mogłem pogodzić się z jej stratą. Nie mogłem tak po prostu zasnąć, wiedząc, że któregoś dnia nie będę miał dla kogo ponownie otworzyć oczu.
-Nie chcę żebyś umarła. - po prostu zacząłem płakać, niczym mały chłopiec. Po raz pierwszy zrozumiałem, że łzy nie są oznaką słabości. Są tylko dowodem prawdziwie silnych uczuć. - Nie chcę żebyś umarła, Jazzy. Proszę cię, zostań ze mną. - zacząłem całować jej dłonie, jej włosy, całą ją. Ona jedynie w milczeniu pokręciła głową. - Jazzy, proszę. Ja nie wytrzymam bez ciebie. Każdego dnia tylko dla ciebie wstawałem. Tylko dla ciebie starałem się, aby żyć. Proszę. - błagałem ją. Na kolanach błagałem ją, by zrobiła wszystko, aby nie odchodzić. - Albo zabierz mnie ze sobą, ale proszę, nie zostawiaj mnie samego. Ja się boję, rozumiesz? Boję się zostać sam. Nie umiem żyć sam, bez ciebie. Ja nie chcę. - nie przestałem. Zamiast tego płakałem jeszcze mocniej, jeszcze głośniej. Mój żałosny szloch niósł się echem po oceanie, rozwiewając mój smutek i rozpacz.
-Justin, to nie jest koniec. To dopiero początek. Ja będę na ciebie czekać, obiecuję. Będę patrzeć na ciebie z góry i czuwać nad tobą, abyś był w życiu szczęśliwy. Widocznie Bóg potrzebuje mnie u siebie, na górze.
-Nie rozumiesz, że ja potrzebuję cię bardziej? Ja się boję, słyszysz? Po co mam żyć, skoro nie mam dla kogo? Po co mam każdego ranka budzić się i wstawać, skoro nie mam dla kogo? Po co mam męczyć się tutaj, na ziemi, skoro nie mam dla kogo? Tylko ty przynosiłaś mi w życiu szczęście. Bez ciebie już nigdy nie będę szczęśliwy. Stracę wszystko, co kocham, więc stracę sens życia. W końcu zrozumiałem, czym tak naprawdę jest miłość. Jest ciągłym strachem o to, że któregoś dnia możemy stracić ukochaną osobę. Jest ciągłą niepewnością. Ale jest jednocześnie najpiękniejszym, co spotkało mnie w życiu. A teraz ty chcesz mi to wszystko zabrać. Chcesz pozbawić mnie jedynego sensu życia. Chcesz zabrać mi siebie.
Takimi słowami nie pomagałem ani Jazzy, ani tym bardziej sobie. Jeszcze bardziej popadałem w żal i rozpacz. Powoli wiązała ciasny supeł wokół mojego gardła. Uśmiercała mnie, na tyle jednak wolno, abym jeszcze przez wiele lat męczył się na ziemi, przybity pięknymi wspomnieniami z przeszłości i bólem po zranionym sercu.
Tak, jak do niedawna łzy szatynki raniły mnie, tak teraz słone krople, wypływające spod moich powiek, zadawały ból Jazzy. Widziałem, z jakim współczuciem patrzyła na mnie. Chciała powiedzieć, że wszystko będzie dobrze, a nasza miłość nie umrze, lecz jednocześnie wiedziała, że kłamstwa byłyby jeszcze gorsze. Stała przed wyborem, w jaki sposób ma mnie skrzywdzić. To jako jedyne było pewne. Będę cierpiał tak, jak jeszcze nikt, nigdy nie cierpiał.
-Proszę, Justin, nie płacz. To nam nie pomoże. - widziałem w jej oczach czyste współczucie. Zero smutku, zero złości, a jedynie żal. Myślę, że najbardziej bała się o mnie. Bała się, że nie poradzę sobie w życiu. I miała rację. Nie potrafiłem wyobrazić sobie jutrzejszego poranka, bez niej, bez dziewczyny, którą pokochałem. Jej śmierć wydawała mi się tak odległa. Uznawałem ją za zjawisko, którego nigdy nie doczekam. A tymczasem, ona postanowiła odwiedzić nasze życie i obrócić je o sto osiemdziesiąt stopni.
-Nie potrafię. - im dłużej siedzieliśmy niemal w grobowej ciszy, tym więcej moich łez pragnęło ujrzeć światło księżyca, oświetlającego plażę. Zgiąłem plecy i zacząłem coraz głośniej szlochać w kolana, aż w końcu Jazzy położyła dłonie na moim karku i plecach i przyciągnęła mnie do siebie. Obejmowała mnie w taki sposób, w jaki matka przytula swoje dziecko, smutne i zagubione. I przez moment naprawdę poczułem się, jak w matczynym uścisku, którego nie czułem od kilkunastu lat.
-Spokojnie, już dobrze, uspokój się. - szeptała mi cichutko do ucha, licząc na to, że zdoła mi pomóc. - Cichutko, nie płacz. - byłem w tej chwili małym chłopcem, leżącym na kolanach najważniejszej dla mnie osoby. Dół jej koszulki stał się cały mokry. Wsiąkły w niego moje łzy, których nie ubywało. - Justin, proszę, łamiesz mi serce.
-Ja łamię ci serce? To ty chcesz mnie zostawić. To ty odejdziesz. To ciebie zabraknie. I nadal twierdzisz, że to ja zadaję ci ból? - chociaż nie mogłem, miałem do niej pretensje, które zrodziły się tak nagle, jak cały ten żal i smutek.
Wiedziałem, że dla nas obojga najlepszym rozwiązaniem będzie, jeśli przestaniemy rozmawiać. Wirowało we mnie tyle sprzecznych emocji, że byłbym w stanie nakrzyczeć na nią i rozpętać awanturę, której później żałowałbym do końca życia. Powinienem teraz zamilknąć, aby nie skrzywdzić już więcej ani mnie, ani siebie.
Jazzy położyła się na miękkim, ciepłym piasku, a moja głowa spoczęła w miejscu, gdzie ostatkami sił biło jej serduszko. Poczułem, jak palce szatynki zaczęły wędrować wśród moich włosów, a z jej ust wydobywały się cichutkie dźwięki jakiejś melodii. I właśnie to zaczęło mnie powoli uspokajać. Niestety, zaczęło mi również dawać złudne nadzieje na porót do normalnego życia.
Ani na moment nie przestałem płakać. Teraz jednak były to same łzy, które wąską ścieżką spływały po moim policzku. Ani na moment nie puściłem również dłoni Jazzy. Leżałem tuż obok niej, z głową przy jej piersiach, i niemal bez mrugnięcia wpatrywałem się w spokojnie falujący ocean. Pochłonął mnie i na moment pozwolił zapomnieć o wszystkim innym.
Byłem skupiony na falach i cichym odgłosie szumu tak bardzo, że nie poczułem najważniejszego. Uścisk dłoni Jazzy na mojej nie był już silny. Właściwie, tylko dzięki mnie nasze ręce w dalszym ciągu były splecione. Jej usta nie nuciły już melodii, kojącej moje zmysły. Natomiast serce zabiło jeden, ostatni raz, a potem ucichło, zabierając ze sobą duszę Jazzy.
-Kochanie... - podniosłem nagle głowę i spojrzałem na jej twarz. Powieki przysłoniły oczy, a usta nie były delikatnie rochylone, jak zazwyczaj. Wyglądała tak, jakby spała. - Aniołku... - gdy nie zareagowała, potrząsnąłem ją za ramiona. Najpierw delikatnie, a potem coraz mocniej. - Jazzy...
Choć przygotowywałem się na ten moment od dwóch tygodni, dopiero teraz tak naprawdę poczułem, że jej przy mnie nie ma. Ona odeszła, zostawiła mnie samego. Czy to możliwe, że osoba, z którą spędziłem najlepsze piętnaście lat swojego życia już nigdy nie powie mi, jak bardzo mnie kocha? Czy to możliwe, że już nigdy nie przytuli mnie i nie pocałuje? Czy to możliwe, że Bóg naprawdę zabrał ją do siebie?
Nagle popadłem w ogromną wściekłość. Zacząłem, nawet nie tyle płakać, co ryczeć. Chciałem ją uderzyć. Chciałem uderzyć to ledwie ciepłe, martwe ciało. Chciałem zadać jej ból, chociaż wiedziałem, że nie byłaby w stanie go poczuć, ponieważ wszystko czułem ja. Bolało mnie całe ciało, bolała mnie każda myśl. Po prostu bolało mnie życie.
-Mówiłaś, że nigdy mnie nie zostawisz! - wrzasnąłem, jeszcze raz potrząsając jej ciałem. - Kłamałaś. - łzy nie mieściły się w moim ciele, dlatego teraz rwały się, niczym dzika rzeka, z bardzo silnym nurtem. - Mówiłaś, że zawsze będziesz dla mnie! - naprawdę wpadłem w szał. Zacząłem chwytać w dłonie piasek i rzucać nim jak najdalej, łudząc się, że to mi pomoże. - Mówiłaś, że będziesz mi pomagać. Mówiłaś, że nic nas nie rozdzieli. Mówiłaś, że mnie, kurwa, kochasz. - tak mocno szarpnąłem materiałem własnej koszulki, że mogłem niemal usłyszeć, jak pękają w niej wszystkie szwy. - Kłamałaś! Kłamałaś, idiotko! Gdybyś mnie kochała, nie zostawiłabyś mnie samego! Walczyłabyś! Walczyłabyś dla mnie! Dlaczego mi to, kurwa, zrobiłaś!? - przeklinałem ją całym sobą, jednocześnie kochając ją jeszcze mocniej. Nienawidziłem, w tym samym momencie obdarzając miłością.
Nie chciałem dłużej na nią patrzeć. Tak bardzo bolała mnie myśl, że ona będzie szczęśliwa, tam, po drugiej stronie, a ja już do końca życia będę tonął we łzach, czekając jedynie na dzień, w którym będę mógł zobaczyć ją ponownie.
Gwałtownie wstałem z piachu i pobiegłem nad sam skraj oceanu. Chciałem rzucić się w jego głębię i błagać, aby pomógł mi dostać się na drugą stronę, do niej. Nie mogłem tyle czekać. Nie wytrzymam bez niej jednego dnia, który jest niczym, w porównaniu do całego życia.
-Dlaczego mi to zrobiłaś!? - zacząłem wrzeszczeć w przestrzeń przed sobą, a mój głos niósł się echem po tafli wody. - Dlaczego mnie, kurwa, zraniłaś!? Nie miałaś prawa! Nie miałaś, pieprzonego prawa. - nie wiedziałem, co działo się z całym moim ciałem. Nagle kazało mi upaść na kolana, prosto w wodę, która zakryła moje nogi. Całe moje wnętrze było w tej chwili rozrywane. Nie mogłem pogodzić się z faktem, że odeszła jedyna osoba, która zajmowała miejsce w moim sercu. Teraz zostało zupełnie puste.
I nagle, kiedy chciałem jedynie zamknąć oczy i nie otworzyć ich już nigdy więcej, poczułem na ramieniu małą dłoń oraz ten słodki, przyjemny zapach. Moja głowa obróciła się gwałtownie, jednak za moimi plecami nie dostrzegłem nikogo, a ciało dziewczyny wciąż spoczywało na piasku, kilkanaście metrów dalej.
Jednakże, kiedy chciałem zignorować tęsknotę, wyraźnie ukazywaną przez mój umysł, poczułem dokładnie to samo. Tym razem jednak, niewidoczne dłonie spoczęły na obu moich ramionach, a ja poczułem ją. Poczułem ją całym sobą, jakby stała tuż za mną i od tyłu przytulała się do moich pleców. Poczułem ją całym sobą, jakbym patrzył na nią, prosto w jej oczy. Zwyczajnie poczułem jej obecność w sercu, które na nowo zapełniło się po same brzegi niewyobrażalną miłością.
To był znak. Znak od Boga i od niej samej. Chociaż straciłem ją fizycznie, na zawsze pozostanie ze mną. Będzie mnie wspierać w każdym momencie mojego życia. Będzie mi pomagać w najtrudniejszych decyzjach. Będzie przy mnie, kiedy tylko zapragnę jej obecności. Będzie tak długo, aż moja miłość nie zgaśnie.
Bo jeśli pokochaliśmy kogoś jeden, jedyny raz, miłość nie odejdzie od nas, lecz pozostanie w sercu na zawsze...
~*~
Mam kilka krótkich i konkretnych informacji, ale sama nie wiem, od czego zacząć.
1) Kończę to opowiadanie właśnie w ten sposób. Wiem, że pewnie niektórych zawiodłam, ale przywykłam, że nie dam rady zadowolić wszystkich, dlatego właśnie pozostawiam Wam do interpretacji dalsze losy Justina.
2) W związku z pytaniami o kolejne moje opowiadanie, chciałabym Wam ogłosić, że już niedługo rozpocznę publikację nowego opowiadania, więc jeśli będziecie zainteresowani, a nie czytacie drugiego z moich blogów, na tym z pewnością zamieszczę wkrótce informację.
3) No i w końcu, chciałam Wam ogromnie podziękować za tak ważne dla mnie wsparcie. Jesteście najwspanialszymi czytelnikami, jakich mogłam sobie wymarzyć. Traktuję Was, jak rodzinę. Dziękuję za każde kochane słowo, które pozwoliło mi uwierzyć w siebie i spełniać marzenia. Jesteście najlepsi! <3
4) I na sam koniec: PROSZĘ WAS RÓWNIEŻ Z CAŁEGO SERCA, KAŻDĄ OSOBĘ Z OSOBNA, ABY PO PRZECZYTANIU TEGO EPILOGU POZOSTAWIŁ PO SOBIE KOMENTARZ. WYSTARCZY MI JEDEN WYRAZ, ZNAK, CZY ZWYKŁA KROPKA. WIDZIAŁAM, ILE OSÓB ZAGŁOSOWAŁO W ANKIECIE I JESTEM Z TEGO POWODU NIESAMOWICIE DUMNA, DLATEGO CHCIAŁABYM WIEDZIEĆ, ILE OSÓB ZOSTAŁO ZE MNĄ DO KOŃCA. PROSZĘ WAS, TO DLA MNIE BARDZO WAŻNE. ZWYKŁA KROPKA OD KAŻDEGO CZYTELNIKA, A WNIESIE OGROMNĄ RADOŚĆ DO KAŻDEGO DNIA <3
Jeszcze raz dziękuję za to, że po prostu jesteście <3
Ps. Nie wiem, dlaczego piszę o tym tutaj, ale jestem dumna ze swoich rodziców, którzy właśnie dzisiaj obchodzą 17 rocznicę ślubu. I niech przeżyją ze sobą kolejne 50 lat <3
środa, 14 stycznia 2015
Rozdział 38 - Back to memories...
***Dwa tygodnie później***
Te dwa tygodnie były prawdziwą katorgą, udręką dla mojej duszy i ciała. Nie mogłem jeść, nie mogłem spać, nie mogłem myśleć. Każdą, wolną chwilę spędzałem u boku Jazzy. Wciąż udawałem. Wciąż grałem szczęśliwego, kiedy w rzeczywistości z każdym dniem moje serce rozpadało się na coraz mniejsze kawałeczki. Czułem, po prostu czułem, że pewnego dnia nie wytrzymam i zwyczajnie pęknę. Byłem już tak blisko.
Czułem się cholernie, nie mówiąc o niczym Jazzy. Obiecałem, że będę z nią szczery. Przysięgałem, że nigdy jej nie okłamię i nie zataję prawdy. A teraz tak po prostu zerwałem wszystkie przyrzeczenia. Miałem nadzieję, że mi wybaczy, że zrozumie. Robiłem to dla jej szczęścia, dla pięknego uśmiechu i iskierek w oczach, które z każdym dniem stawały się coraz mniej widoczne. Na własne oczy widziałem, jak zmieniała się w coraz słabszą istotkę. Powolutku odchodziła ode mnie, zostawiała mnie samego.
-Justin, nigdy tak naprawdę nie opowiadałeś mi, jak się czułeś, kiedy ujrzałeś mnie po raz pierwszy, zaraz po urodzeniu. - byłem tak zapatrzony w Jazzy, że nie od razu zdołałem usłyszeć jej pytanie. Dopiero kiedy je ponowiła, potrząsnąłem lekko głową i znów ubrałem sztuczny uśmiech, choć tak bardzo chciałem, aby był prawdziwy.
-To był jeden z najpiękniejszych dni w moim życiu. I chociaż było to tak dawno temu, całe piętnaście lat, mógłbym dokładnie powtórzyć wszystkie swoje emocje. Nigdy nie zapomnę, jak szczęśliwy byłem. Nigdy nie zapomnę, w jakim stopniu odmieniłaś moje życie.
*
Chociaż doskonale wiedziałem, że nie wolno mi tutaj wchodzić, nie potrafiłem odeprzeć od siebie tej niepohamowanej chęci, a wręcz pragnienia i wewnętrznej potrzeby. Czekałem na korytarzu długie godziny, powstrzymując się przed przekroczeniem progu szpitalnej sali. W końcu po prostu nie wytrzymałem. Musiałem ją zobaczyć.
Pomieszczenie nie było duże, a na ściananch przeważała biel. Na końcu natomiast stało malutkie, szpitalne łóżeczko. Nie było puste. Na samym środku leżało maleństwo, zawinięte w pieluszki. Z tej odległości nie mogłem jej jeszcze zobaczyć. Wiedziałem jednak, że jest przepiękna. Najpiekniejsza na całym, otaczającym mnie świecie.
-Cześć, kruszynko. - szepnąłem. W końcu mogłem ją zobaczyć. W końcu mogłem zobaczyć swoją malutką córeczkę, na którą czekałem dziewięć, długich miesięcy. W ciągu tego czasu stałem się znacznie dojrzalszy, zważając na moje niespełna trzynaście lat. Dla osoby dorosłej zabrzmi to śmiesznie, ale ja czułem się gotowy, aby zająć się Jazzy, a w przyszłości zapewnić jej wszystko, co najlepsze.
Trudno było mi oswoić się z myślą, że zostałem ojcem, w dodatku samotnym ojcem. Brzmiało to zbyt poważnie, abym mógł od tak zrozumieć, jak ważne stanęło przede mną zadanie. Do roli tatusia będę dorastał praktycznie przez całe życie. Czułem jednak, że narodziny Jazzy zapoczątkowały nowy etap w moim życiu. Nie stanę się od razu dorosłym, ale na własnej skórze poczuję powiew dorosłego, odpowiedzialnego życia.
-Kocham cię, malutka. - bałem się ją dotknąć. Zdawała się tak krucha i delikatna. Bałem się, że zwykłym, ostrożnym gestem mogę zrobić jej krzywdę. Mimo obaw jednak, jej maleńkie oczka, wpatrzone we mnie, sprawiły, że odebrało mi wszystkie zmysły. Po pierwszym spojrzeniu zakochałem się w niej na zabój.
-Chodź do tatusia. - niemal widocznie drżałem, na całym ciele, ale nie potrafiłem powstrzymać rąk, które same sięgnęły po malutkie ciałko Jazzy. Kiedy trzymałem ją już na rękach, wtuloną w moją klatkę piersiową, byłem prawdziwie wzruszony. I tak, jak nigdy tego nie robiłem, tak teraz pozwoliłem sobie na jedną, samotną łzę. - Nie pozwolę cię skrzywdzić, aniołku. Jesteś moim małym serduszkiem. I chociaż jestem jeszcze małym gówniażem, przysięgam, że zawsze cię obronię, zawsze będę dla ciebie. Obiecuję, że będziesz miała we mnie wsparcie. Chcę po prostu, abyś była szczęśliwa.
*
-Nigdy nie sądziłam, że ten dzień znaczył dla ciebie tak ogromnie wiele, Justin. Wiedziałam, że jestem dla ciebie ważna, ale nie miałam pojęcia, że tak silnie to przeżyłeś. To strasznie kochane, że już jako dzieciak myślałeś o mojej przyszłości. Dzięki temu zawsze czułam, że mnie kochasz i że jesteś dla mnie. - kiedy przytuliła się do mnie, nieświadomie sprawiła, że poczułem się gorzej. Pragnąłem jej dotyku, jak niczego innego, jednak myśl, że niedługo przestanę go czuć, coraz silniej odbijała się po opustoszałych zakamarkach umysłu.
-Tobie zawdzięczam wszystko i wiedziałem to już wtedy, kiedy po raz pierwszy spojrzałem na ciebie. Byłaś tak maleńka, a mimo to uśmiechnęłaś się do mnie. Jestem ogromnym szczęściarzem, wiesz? - dzięki Bogu, Jazzy nie mogła zobaczyć wyrazu mojej twarzy, który teraz zdradzał wszystko. Miałem ogromną ochotę przestać udawać i poprzez łzy pokazać, że boli mnie niemal wszystko. I fizycznie, całe ciało, i moja psychika, która rozpadła się w pył.
-Opowiadaj dalej, Justin. Chcę posłuchać jeszcze innych historii.
*
Chociaż wielu młodym ludziom dziecko burzy porządek w życiu, ja czerpałem z tego wewnętrzne zyski. Prócz tego, dobrze wiedziałem, jak wykorzystać swoją małą córeczkę do własnych celów. Wiedziałem, jak z jej pomocą zyskać naprawdę wiele w oczach płci przeciwnej.
Mając siedemnaście lat, zaprosiłem do domu znajomą, rok młodszą ode mnie. Nie miałem względem niej żadnych, poważniejszych zamiarów. Była tylko jedną z wielu, w zasięgu mojej ręki. Choć najważniejszym priorytetem w każdym okresie mojego życia była Jazzy, reszta dość szybko ulegała zmianie. W wieku siedemnastu lat zaczęłam myśleć tylko o jednym - imprezy, dziewczyny i seks.
-Tatuś! - pisnęła Jazzy, gdy tylko zobaczyła nas w progu. Całe przedstawienie mieliśmy dokładnie zaplanowane. Czterolatka padała mi w ramiona, pokazując, jak dobrym i troskliwym ojcem jestem. Ja natomiast zdobędę tym serce dziewczyny. Nie zamierzałem nawet dobrze zapamiętywać jej imienia. Niestety, byłem jeszcze głupi i nawet nie starałem się zrozumieć pięknego znaczenia słowa miłość.
-To twoja córeczka? - spytała szatynka, która ukucnęła obok mnie, podczas kiedy ja trzymałem w ramionach aniołka. Nasz uścisk nie był nawet w najmniejszym stopniu udawany. Gdziekolwiek wychodziłem, niemal natychmiast zaczynałem za nią tęsknić. W końcu, kochałem ją, jak nikogo innego na świecie.
-Tak, to jest Jazzy. Jazzy, to Bree. - przed nową znajomą grałem. Wiedziałem, że ukradnę jej serce, kiedy ukażę opiekuńczą twarz. Wtedy nie widziałem w tym nic złego. Byłem młody i chciałem korzystać z tego w pełni. Korzystać z tego, co daje nam życie.
-Jest cholernie słodka. - Jazzy, swoim niewinnym uśmiechem, przekupiła moją nową przyjaciółkę, która była wręcz wniebowzięta, widząc, jak wiele łączy mnie i moją córeczkę. - Nie znałam cię od tej strony, Justin. Chyba cię nie doceniałam. - dodała nieśmiało, a gdy tylko obdarzyłem ją spojrzeniem, oblała się uroczym rumieńcem.
Jest moja.
*
-Od zawsze wiedziałam, że nie byłeś grzecznym chłopcem, ale nie sądziłam, że wykorzystywałeś mnie do swoich przelotnych romansów. - nie potrafiłem śmiać się razem z nią. Nie potrafiłem już nawet myśleć. Wszystko sprowadzałem do śmierci, do ostatnich minut. Już teraz czułem, jak na moim sercu tworzy się pęknięcie, które nie wytrzyma i złamie się, gdy powieki Jazzy opadną na zawsze.
-Wtedy byłem cholernie głupi i zacząłem zauważać to dopiero od niedawna. - im bardziej zagłębiałem się w te niewinne, bezproblemowe wspomnienia, tym bardziej chciałem naprawdę do nich wrócić i zacząć wszystko od nowa. Może wtedy stałbym się lepszym człowiekiem? Może wtedy nie skrzywdziłbym tak wielu osób? Może gdybym był bardziej odpowiedzialnym ojcem, nie doprowadziłbym do tragedii i nie związał własnej córki ze szpitalnym łóżkiem?
Chociaż wiedziałem, że wyrzuty sumienia w żaden sposób mi nie pomogą, nie potrafilem nie obarczać się całą winą. W końcu, kontrolowanie jej zdrowia było moim obowiązkiem. Moim pieprzonym obowiązkiem, który tak bardzo zaniedbałem. Stracę ją przez własne niedopatrzenia. To prawda, że człowiek uczy się na błędach, ale dlaczego nauka ma być tak bolesna? Dlaczego ma pogrzebać jakiekolwiek nadzieje na krótkie, choćby przelotne szczęście?
-Zawsze było tak kolorowo, czy może w pewnym okresie optymizm cię opuścił? Czułeś się kiedykolwiek smutny? Czułeś, że życie cię przerosło? - pytania Jazzy były bardzo szczegółowe i poważne, a ja mimowolnie szukałem w nich drugiego dna i znaczenia. Teraz, właśnie teraz tak się czułem. Chociaż wciąż przy mnie była, ja już tego nie czułem. Miałem wrażenie, że zostałem sam, a ona po prostu zniknęła. Bo w końcu zniknie, a ja będę musiał to zaakceptować.
-Niestety nie. Był pewien okres, w którym czułem się cholernie źle, tak po prostu, sam z siebie. Miewałem momenty, w których chciałem się poddać. Ale wtedy ty sprawiałaś, że zyskiwałem wiarę i odwagę, aby dalej żyć.
*
Myślę, że najcięższym okresem w naszym wspólnym życiu były chwile, gdy ja miałem dwadzieścia lat, a Jazzy niespełna osiem. Od roku mieszkaliśmy już sami, zdani jedynie na siebie. Praktycznie nie mogliśmy liczyć na czyjąkolwiek pomoc. Momentami czułem, że nie dam rady, że życie mnie przerosło. Miewałem chwile załamania, w których chciałem się zwyczajnie poddać i nie myśleć o tych wszystkich, pieprzonych słabościach, które męczyły mnie każdego dnia.
Miałem jednak osobę, dla której walczyłem i której obiecałem, że nigdy nie zawiodę. To dla niej się starałem i to dla niej znajdowałem w sobie siłę oraz odwagę. Za każdym razem, kiedy miałem problem, lub było mi po prostu źle, ona przychodziła, siadała mi na kolanach i zwyczajnie przytulała.
Tak było i tym razem.
-Tatusiu, co się stało? Dlaczego jesteś smutny? - ta mała, siedmioletnia dziewczynka, potrafiła rozpoznać wszystkie moje emocje, zarówno te pozytywne, jak i negatywne. Wiedziała, kiedy czułem się źle i potrafiła mnie wesprzeć. Wystarczyło, że była przy mnie i uśmiechała się niewinnie.
-Nic, skarbie. Nie przejmuj się mną. Tatuś ma po prostu gorszy dzień. - wsunąłem dłonie pod jej ramionka i uniosłem, aby posadzić na swoich kolanach. Oboje zaczęliśmy wpatrywać się w taflę wody w basenie, słuchając odgłosu przejeżdżających w oddali samochodów. - Czemu nie śpisz, aniołku? Już bardzo późno, a jutro musisz wstać rano, do szkoły. - pogłaskałem ją po miękkich, pachnących włosach, sięgających jej do pasa i, jak zwykle do spania, rozpuszczonych.
Chociaż wiedziałem, że powinna położyć się do łóżka i poczekać, aż zmoży ją sen, w głębi duszy nie chciałem, aby zostawiła mnie tutaj samego. Dlatego tak silnie owinąłem ją ramionami w pasie. Nie chciałem zostać sam, ponieważ odrobinę bałem się samotności. Nie wiem, gdzie byłbym teraz, gdyby nie miłość do Jazzy, która każdego dnia kazała mi myśleć racjonalnie, w trosce o jej dobro.
Byłem jej wdzięczny za każdy uśmiech na moich ustach. Za każdą oznakę radości w sercu mogłem podziekować tylko jej. Odkąd przyszła na świat była moim centrum wszechświata. Punktem, zawieszonym w przestrzeni, bez którego zszedłbym z drogi w życiu, na której powinienem pozostać. Zawdzięczam jej wszystko, co mam. Doceniłem to dopiero teraz, po latach, kiedy poczułem się naprawdę samotny. Zrozumiałem, że mam tylko ją, tę małą dziewczynkę, która chociaż nie rozumiała jeszcze wielu spraw, zawsze potrafiła mi pomóc.
-Tęsknię za mamą. - wyszeptała niespodziewanie, chowając główkę w mojej nagiej klatce piersiowej. - Chciałabym ją chociaż zobaczyć. Chciałabym wiedzieć, czy pokochałaby mnie tak samo, jak ty. Chciałabym z nią porozmawiać i dowiedzieć się, dlaczego nas zostawiła. - Jazzy doskonale wiedziała, że nienawidziłem patrzeć na jej łzy. Były moją osobistą porażką. Dlatego teraz tak bardzo wstrzymywała je pod powiekami, abym na nagiej skórze nie poczuł ani jednej kropelki.
Musiałem przyznać, że moje serce lekko się ścisnęło. Nie wiedziałem, co czuła przez te kilka lat. Nie wiedziałem, że tak bardzo brakowało jej matki. Ja nie potrafiłem jej zastąpić. Byłem tylko ojcem. Tylko samotnym ojcem, który nie znał się na wielu sprawach. I to również było małym powodem do strachu. Bałem się, że nie będę w stanie wesprzeć jej, kiedy będzie sarsza. Rozmowa z ojcem to jednak nie to samo, co rozmowa córki z matką.
-Kochanie, jestem pewien, że mamusia cię kocha. Codziennie patrzy na ciebie z góry i jest dumna, że ma tak piękną i mądrą córeczkę, jaką jesteś ty. I dodatkowo jest ci wdzięczna, że opiekujesz się swoim tatusiem, który chyba jeszcze nie przywykł do dorosłego życia.
Główka Jazzy spoczęła na moim ramieniu, a jej chude rączki objęły moją szyję. Zawsze w ten sposób przytulała się do mnie, więc ja również chwyciłem tę drobinkę w objęcia. Jednocześnie wstałem z krzesła na tarasie i z dziewczynką na rękach wróciłem do domu.
-Śpisz dzisiaj u siebie, czy razem ze mną? - spytałem, patrząc na jej duże, ciemne oczka, które kleiły się z braku snu.
-Z tobą. - przeciągnęła słodko wyraz i jeszcze mocniej wtuliła się w moją szyję. Tej kruszynce naprawdę zawdzięczam wszystko, co miałem w życiu do zdobycia, a przede wszystkim miłość.
-Ale ostrzegam, jeśli znów zabierzesz mi w nocy całą kołdrę, już nigdy nie wpuszczę cię do mojego łóżka. - zachichotałem, poprawiając pod jej główką poduszkę. Jej poduszkę, ubraną w różową pościel, która zawsze leżała obok mojej, na wypadek, gdyby Jazzy w nocy przyszła do mnie. Wielokrotnie nawet mnie nie budziła. Po prostu kładła się obok, a rano wstawała, prosząc o naleśniki.
-Nie zabiorę, obiecuję. - kiedy ja również rozebrałem się do samych bokserek i położyłem obok dziewczynki, ta wtuliła się we mnie, ale pleckami. Kiedy spała razem ze mną zazwyczaj zasypiała w tej pozycji. Wtedy ja mogłem obejmować ją ramieniem i szeptem opowiadać bajkę na dobranoc. Musiałem jednak uważać, aby przez przypadek nie skrzywdzić jej. Była o wiele mniejszą niż ja, ledwo zauważalną kruszynką w tym wielkim łóżku. To wręcz niesamowite, że takie maleństwo potrafiło tak silnie ukształtować mój charakter.
-Dobranoc, aniołku. Śpij dobrze.
*
-To wtedy tak naprawdę zbliżyliśmy się do siebie. Myślę, że to był pewien przełom w naszym wspólnym życiu. Oboje zaczęliśmy dorastać. Ty stawałaś się poważniejsza i ja również. Chyba wtedy zrozumiałem, że na dobre wkroczyłem w dorosłe życie, które nie oszczędzi nikogo.
To wspomnienie było jednym z najpiękniejszych, jakie miałem. I teraz już zupełnie szczerze uśmiechnąłem się pod nosem. Te krótkie chwile, które dawno minęły, przywołały tyle emocji, że były w stanie wyprzeć te gorsze, a przynajmniej zagłuszyć je na jakiś czas. Często powracałem myślami do tamtych czasów. Ciężko było mi wręcz opisać zmiany, jakie w nich zaszły. Chyba oboje zrozumieliśmy, że wzajemne wsparcie jest dla nas najważniejsze.
-Z tego, co pamiętam, nie zawsze było tak kolorowo, Justin. - zachichotała cicho, gładząc delikatnie moją dłoń opuszkami palców i wpatrując się w sufit szpitalnej sali. - Kiedy za bardzo uwierzyłeś w siebie nasze realcje się, że tak powiem, lekko spieprzyły, prawda?
-Prawda. - możecie wierzyć, lub nie, ale byłem w stanie odpowiedzieć tym samym gestem i zaśmiać się pod nosem. Powrót do wspomnień był najlepszym rozwiązaniem w tej sytuacji. - To nie był dla nas najlepszy okres, ale również wiele mnie nauczył i pokazał, że czasem warto posłuchać głupiego dzieciaka, a nie obstawać przy swoim, zamykając się na jakiekolwiek rady.
*
Odkąd życie zaczęło układać się po mojej myśli, zupełnie zapomniałem o tych najważniejszych wartościach. Zapomniałem, jak jeszcze do niedawna czułem się samotny i zapomniałem, kto pomagał mi przez to przejść. Teraz, kiedy miałem już dwadzieścia trzy lata, poczułem się tak pełnoprawnie dorosły. Niestety, nie wykorzystałem tego tak, jak powinienem.
Stałem przed lustrem, układając swoją perfekcyjną grzywkę. Jak co wieczór, chciałem wyglądać zniewalająco. Znów przywróciłem naturę wewnętrznego gówniaża, dla którego sprawy wyższej wagi opadły na dno. Znów stałem się dupkiem, lecz sam nie potrafiłem tego zauważyć.
-Gdzie idziesz? - kiedy przebierałem się w salonie, z pierwszego piętra zeszła po schodach Jazzy. Ustała kilka kroków przede mną, założyła ręce na piersi i wpatrywała się we mnie. Miała już jedenaście lat i większość rzeczy, które do niedawna starałem się przed nią ukryć, zaczęła rozumieć. Czasem aż zanadto dobrze. - Spytałam, gdzie idziesz? Masz zamiar mnie lekceważyć?
-Jazzy, rozmawialiśmy już o tym. Przestań zachowywać się, jak moja matka, którą nie jesteś! - w ostatnim czasie dość często podnosiłem na nią głos. I ona robiła to samo. Niekiedy zwyczajną rozmowę sprowadzaliśmy do kłótni. Nie zgadzaliśmy się ze sobą na każdym kroku. Czasem drobne sprzeczki zmieniały się nawet w awantury. Chyba oboje przechodziliśmy dość trudny okres, którego za wszelką cenę chcieliśmy uniknąć. Mieliśmy być dla siebie wsparciem, a w efekcie unikaliśmy rozmowy, aby znów nie rozpocząć kłótni.
-Po prostu martwię się o ciebie, ponieważ ty nie potrafisz zadbać o samego siebie! Czasem mam wrażenie, że ty bardziej potrzebujesz rodzicielskiej opieki, niż ja. Dzień w dzień imprezujesz, pijesz. Codziennie widzę cię z inną dziewczyną, którą rano wyrzucasz z domu. Myślisz, że jestem ślepa? Myślisz, że tego nie widzę? Myślisz, że nie wiem, co to znaczy? Boję się o ciebie, tato. Boję się, że pewnego dnia tamto życie tak bardzo cię pochłonie, że zupełnie zapomnisz o mnie.
Każde, kolejne zdanie wypowiadała ciszej i ciszej, aż w końcu zniżyła głos do szeptu, który ledwie dotarł do moich uszu. Była ze mną cholernie szczera, a ja po raz pierwszy od dłuższego czasu poczułem ogarniające mnie wyrzuty sumienia, które zaczęły powoli wgryzać się w podświadomość. Obiecałem jej, że będę dla niej wsparciem, a tymczasem ona czuła, że się od niej oddalam. Czuła, że mnie traci.
-Przepraszam, Jazzy. Chyba rzeczywiście masz rację. Zmieniłem się i ciężko było ze mną wytrzymać, prawda? - ona jedynie pokiwała główką. Już nie była tą malutką dziewczynką. Teraz dobrze wiedziała, jak postawić na swoim. Zaczął wykształcać się u niej ostry charakterek, który otrzymała w genach od tatusia. - Przepraszam. Obiecuję, że od dzisiaj zacznę cię słuchać, przynajmniej czasami.
-Skoro zaczynasz od dzisiaj, najpierw oddaj mi tę wódkę, z którą nie rozstajesz się na krok, a potem wyrzuć prezerwatywy i jak każdy, normalny facet, włącz sobie mecz w telewizji, zamiast iść na kolejną imprezę.
*
-Naprawdę bylem aż tak nieznośny? - spytałem z rozbawieniem, przypominając sobie poważną minę Jazzy, kiedy zabierała mi alkohol i gumki. Była naprawdę dojrzałym dzieckiem.
-Aż tak strasznie nie, ale były chwile, w których nie mogłam z tobą wytrzymać. Dzięki Bogu po naszej rozmowie zmieniłeś się chociaż odrobinę i przestałeś być takim dupkiem. Wtedy byłam na ciebie naprawde wkurzona. Miałam wrażenie, jakbyś zupełnie o mnie zapomniał. Czułam się po prostu samotna, jak ty wcześniej, i liczyłam na to, że wesprzesz mnie.
Chociaż minęło już tyle lat, dopiero teraz tak naprawdę zacząłem zauważać, dlaczego Jazzy tak bardzo zależało, aby mieć mnie jedynie dla siebie. Potrzebowała mnie, jako ojca. Jako osobę, której będzie mogła powierzyć najbardziej skrywany sekret. Mnie wtedy nie było i to ją zabolało. Zawiodłem, chociaż obiecałem, że tego nie zrobię.
-Przepraszam, słoneczko. Nie zauważałem twoich potrzeb. Byłem zbyt skupiony na samym sobie, abym był w stanie to dostrzedz. Mam nadzieję, że później godnie zrekompensowałem twoje straty duchowe?
-Potem wszystko zaczęło się zmieniać. Prosto mówiąc, przestałeś być dla mnie ojcem, a stałeś się bratem.
*
Siedziałem w salonie, razem z kolegami, pijąc piwo i śmiejąc się z zabarwionej erotycznie komedii. Myślę, że po wszystkich przeciwnościach, w końcu wyszliśmy na prostą w życiu. Należała nam się. Wpierw przez smutek, później przez kłótnie i nieporozumienia, aż w końcu do szczęścia, które, miałem nadzieję, zagościło u nas na stałe.
-Dlaczego zawsze musisz zajmować całą kanapę? - nim w ogóle zobaczyłem zarys postaci, poczułem lekkie uderzenie w tył głowy. Automatycznie wyprostowałem się i odwróciłem. W tym czasie dziewczynka wykorzystała okazję i opadła na kanapę, obok mnie, niemal od razu kładąc główkę na mojej klatce piersiowej, a nogi na kolanach Zayna.
Odkąd skończyła czternaście lat, czuła się znacznie swobodniej w otoczeniu moim i moich znajomych. Nasze relacje stały się zupełnie przyjacielskie. Takie, do jakich dążyłem przez całe życie. Zmieniła się również fizycznie. Jej buźka nie była już tak bardzo dziecięca i niewinna. Także proporcje ciała zaczęły przyciągać wzrok. Wielokrotnie przyłapywałem kolegów, jak i również samego siebie, na ukradkowym spoglądaniu na nią, w ten inny, bardziej znaczący i jednoznaczny sposób.
-Gdzie z tą dupą, młoda? To nie są filmy dla dzieci. - Jazzy najwyraźniej nie brała na poważnie słów Zayna, ponieważ rozsiadła się jeszcze wygodniej, nie mając nawet najmniejszego zamiaru stąd zniknąć.
-Czy widzisz w pobliżu jakiekolwiek dzieci? - uniosła jedną brew, jednocześnie sącząc powoli sok pomarańczowy ze szklanki. - A poza tym, nie takie rzeczy się w życiu widziało.
Sam nie wiedziałem, czy jako ojciec powinienem być zaniepokojony, czy śmiać się razem z resztą. Mając takiego ojca, jakiego miała Jazzy, nie trudno było, aby w jej ręce dostały się przedmioty, nieprzeznaczone dla niej i dla osób z jej przedziału wiekowego. Pozostało mi jedynie machnąć na to lekceważąco ręką i śmiać się ze zniesmaczonej miny córeczki.
-Jestem ciekaw, czym jeszcze nas zaskoczysz, słonko. - objąłem ją ramieniem, które przebiegało pod jej biustem. Oglądając komedię, bawiłem się jednocześnie kosmykami jej włosów.
-Nie chcesz wiedzieć, tatusiu. Naprawdę nie chcesz tego wiedzieć. No, przynajmniej na razie. - nie zastanawiałem się nawet, czy specjalnie mnie podpuszcza, czy mówi prawdę. Było mi wszystko jedno, dopóki ta drobna czternastolatka była szczęśliwa.
Od narodzin Jazzy sądziłem, że ten moment w naszym życiu będzie najtrudniejszy. Moment, w którym ona zacznie dojrzewać i zmieniać się w młodą kobietę, z którą ja nie będę potrafił wytrzymać. Prawda okazała się jednak zupełnie inna. Jazzy, owszem, staje się dojrzalsza i pozwala sobie na coraz więcej słów oraz gestów, jednakże nasze relacje jeszcze bardziej się zacieśniają. Bo teraz oboje zrozumieliśmy, że jesteśmy tutaj dla siebie.
No, przynajmniej do czasu, aż Jazzy zakocha się, znajdzie sobie chłopaka i zapomni o swoim tatusiu. Tego się bałem.
*
-Wiesz, najbardziej jestem Ci wdzięczna za to, że zawsze miałam w tobie oparcie. Byłeś i już zawsze będziesz moim przyjacielem. To znaczyło dla mnie najwięcej, ponieważ wiedziałam, że zawsze mi pomożesz. - poczułem dziwny ucisk w żołądku, kiedy stwierdziła, że już zawsze pozostanie między nami przyjaźń, taka dozgonna, do samej trumny. Poczułem się tak strasznie, gdyż wiedziałem, że moment ten nadejdzie szybciej, niż mógłbym się spodziewać. A ja nie byłem jeszcze gotowy. Nie byłem gotowy, aby zostać sam. To, kurwa, przykre.
-Zawsze chciałem traktować cię na równi ze sobą, abyś nie czuła się gorsza. Już wtedy, kiedy byłaś mała, traktowałem poważnie ciebie i twoje słowa. Wbrew pozorom, zawsze ogromnie wiele dla mnie znaczyły i znaczą nadal.
-Justin, nie wiem, co się dzieje, ale widzę, że jesteś strasznie smutny. Nie chcę, żebyś taki był, a już na pewno nie przeze mnie. Jeszcze chwila i wyjdę stąd, ze szpitala. Wrócimy razem do domu i zaczniemy wszystko od nowa, kolejny etap w naszym życiu. Będzie tak pięknie. - powolutku wzięła moją twarz w dłonie i musnęła usta, później kolejny raz i kolejny.
Chociaż przez ostatnie dni wstrzymywałem wszelkie odruchy uczuć i zbliżeń pomiędzy nami, teraz było już tego za wiele. Potrzebowałem jej również fizycznie, nie tylko psychicznie. Z całej siły naparłem na jej wargi swoimi i poruszałem zachłannie. Chciałem jak najdłużej czuć te słodkie usta na swoich. Jak najdłużej, aż do śmierci.
Niestety, kiedy wszystko dookoła się sypie, nawet najdrobniejsze przyjemności stają się niemal niemożliwe. Już po kilku sekundach przerwały nam skrzypiące drzwi od sali, które otworzyły się na całą szerokość. W progu stanął lekarz. Wyraźnie nie chciał nam przeszkadzać, jednakże wyraz jego twarzy ukazywał prawdziwy smutek. A ja wręcz bałem się wyjść razem z nim na korytarz. Bałem się słów, które usłyszę. Bałem się bólu.
-Widzę, że nie jest dobrze, panie doktorze. - upewniłem się, że zamknąłem za sobą drzwi od sali szpitalnej, aby żadne ze słów nie dosięgnęło uszu Jazzy.
-Nie będę pana oszukiwał. Jej organizm jest doszczętnie wykończony, zarówno przez chorobę, jak i leki. Nie chcę pana oszukiwać, dlatego musi pan pogodzić się z myślą, że dzisiejszy poranek był dla córki ostatnim.
Chociaż oswajałem się z tą myślą przez dwa, długie tygodnie, teraz zabolało jeszcze mocniej. Była tak blisko drugiej strony, tego drugiego świata. I chociaż wiedziałem, że będzie tam szczęśliwa, zrobiłbym wszystko, aby zatrzymać ją tutaj, na ziemi. W świecie, co prawda okrutnym i bezlitosnym, jednak przy mnie, w moich ramionach, które nigdy nie pozwolą jej upaść.
-Panie doktorze, czy mogę zabrać ją do domu? Bardzo mi na tym zależy. Nie chcę, aby odeszła tutaj, na szpitalnym łóżku. - lekarz jedynie skinął głową. Widziałem, że chciał mnie wesprzeć, pocieszyć, ale zwyczajnie nie wiedział, w jaki sposób. Chyba zrozumiał, że mojego smutku nie pokona żadna, inna siła. Bo żadna nie była tak silna, jak miłość do Jazzy.
~*~
Kurcze, te ostatnie rozdziały nie wychodzą takie, jakie miały być, no ale trudno, może nadrobię to innym razem :)
A teraz uwaga, epilog, tak, już epilog, pojawi się najprawdopodobniej w nocy z piątku na sobotę :c
CZYTASZ=KOMENTUJESZ
Kocham Was <3
sobota, 10 stycznia 2015
Rozdział 37 - I'm weak. Very weak.
***Justin's P.O.V***
Jedyne, co chciałem w tym momencie, to obudzić się, otworzyć oczy i wrócić do dawnego świata, w którym moim jedynym zmartwieniem była zdrada Jazzy. Oddałbym wszystko, aby przywrócić tamte dni, a ten puścić w niepamięć. Był najgorszym w moim życiu. I bez względu na to, jak źle by się zaczął, kończy się tragicznie.
-Jak za późno? Jak może być za późno? Niech pan nie siedzi dłużej przy tym pieprzonym biurku, tylko idzie ratować moją córkę! Do jasnej cholery, na co pan jeszcze czeka!? - krzyknąłem, gwałtownie wstając z krzesła, które pod wpływem ogromnej siły odsunęło się pod przeciwną ścianą, a na koniec przewróciło się, uderzając o ziemię ze sporym hukiem.
-Proszę się uspokoić. Krzykami nic pan nie zdziała. Jeśli pan chce, wytłumaczę panu, na czym polega nowotwór trzustki, ale wpierw proszę usiąść, wziąć kilka głębokich oddechów i uspokoić się.
Nie chciałem, aby uznał mnie za szaleńca, niepotrafiącego panować nad własnymi emocjami. I chociaż w tym momencie właśnie tak się czułem, posłuchałem słów lekarza i na te kilka chwil zdołałem się opanować. Podniosłem krzesło i usiadłem na nim ponownie, a po upływie kilku kolejnych sekund, lekarz kontynuował.
-Nowotwór trzustki jest praktycznie nieuleczalny. Naukowcy nie zdołali wynaleźć jeszcze skutecznej metody walki z nim. Na dzień dzisiejszy jedynym, co możemy zrobić dla pacjentów, to uśmierzyć ból i przedłużyć ich życie o pieć lat od momentu rozwinięcia się choroby. U pana córki wykryliśmy ją bardzo późno, niestety w końcowym stadium. Bardzo mi przykro, ale będzie pan musiał pogodzić się z tym.
-Mam zaakceptować fakt, że moja córeczka umiera? - po raz pierwszy w życiu użyłem tego słowa, a mój żołądek poczuł ostry uścisk. Nigdy nie sądziłem, że będę musiał pogodzić się ze stratą jedynego dziecka. Przez moment zapomniałem nawet, że łączy nas dużo, dużo więcej.
-Potrafię zrozumieć, jak czuje się pan w tym momencie. I mimo to nie chcę dawać panu złudnych nadziei. Rzadko spotykam tak złe wyniki badań. To cud, że Jazzy w dalszym ciągu żyje i nie cierpi tak bardzo, jak bywa to w przypadku innych pacjentów. - niby był smutny. Prawdziwie smutny. Nie mógł jednak pieprzyć, że potrafi mnie zrozumieć. Mógłby wczuć się w tę sytuację dopiero wtedy, kiedy znalazłby się na moim miejscu, a tego nie życzę nawet największemu wrogowi.
-Panie doktorze, ile zostało jej czasu? Tylko proszę mnie nie okłamywać. Skoro i tak cały mój świat legł w gruzach, chcę poznać całą prawdę.
-Nie wiem, naprawdę nie wiem. Tydzień, dwa, może miesiąc. Nie chcę wprowadzać pana w błąd. Bardzo mi przykro. Myślę, że powinien pan być teraz przy córce. Ona potrzebuje pana bliskości, jak nigdy przedtem.
Dopiero teraz zrozumiałem, co oznacza, gdy cały nasz świat sypie się, niczym domek z kart. Teraz zrozumiałem, że troska, którą otaczałem Jazzy przez całe życie, była praktycznie niczym, w porównaniu do tej chwili. Teraz nie myślałem już nawet o jej zdrowiu, kiedy zagrożone było jej życie.
Nie wiedziałem, co począć ze soba w obecnej sytuacji. Lekarz kazał mi się uspokoić, choć sam nie wierzył w swoje pieprzone słowa. Nie był ojcem, nie wiedział, jak się czuję. Poza tym, nikt nie był w stanie pojąć, jaką miłością obdarzyłem Jazzy. Nikt nie był w stanie zrozumieć.
Cholernie chciałem wyjść teraz ze szpitala i skoczyć z pierwszego mostu, który spotkam na swojej drodze. Skoro Jazzy miała odejść, a była sensem mojego życia, dlaczego miałbym tkwić tutaj, na ziemi, i męczyć się, aż do właściwej śmierci? Czy trzyma mnie tutaj cokolwiek?
-I jeszcze jedno, panie doktorze. - z fizycznym wręcz bólem w sercu odwróciłem sie do niego, kiedy stałem już w drzwiach gabinetu lekarskiego. - Skoro dla Jazzy nie ma już nadziei, proszę nie mówić jej o chorobie. Chcę, aby już do końca nosiła na ustach uśmiech.
Przebywanie w jednym pomieszczeniu z tym smutnym człowiekiem sprawiało jeszcze więcej bólu. Wystarczała mi sama myśl, kłębiąca się w głowie. Moja córeczka, moje jedyne dziecko, które kocham ponad własne życie, wkrótce umrze, zostawi mnie tutaj samego. Cierpiałem podwójnie. Tracąc córkę, traciłem również dziewczynę, miłość mojego życia. To tak, jakby dwie, najważniejsze dla mnie osoby, powoli odchodziły, a ja musiałem przyzwyczaić się do myśli, że już wkrótce zabraknie ich obu.
Doszedłem do drzwi sali, za którymi leżała Jazzy. Nie potrafiłem tak po prostu tam wejść. Nie potrafiłem uśmiechać się przy niej, kiedy miałem ochotę się, kurwa, rozpłakać. To tak bolało. To tak cholernie bolało. Jej choroba wyrywała mi serce z piersi, zostawiając w tym miejscu ogromną ranę, nie do zszycia.
Nie chciałem być jednak tchórzem. Musiałem nauczyć się, jak kontrolować i zatrzymywać w sobie emocje. Kiedyś zdawałem się nie do zdarcia. Dopiero miłość Jazzy odkryła moje prawdziwe oblicze, które zachowałem dla niej. Czasem starałem się być nawet romantyczny, choć w rzeczywistości daleko mi było do romantyka. Wiedziałem po prostu, że Jazzy nieśmiało o tym marzyła.
W końcu odważyłem się postawić pierwszy krok przez próg drzwi. Przy Jazzy stała pielęgniarka. Rozmawiały, a szatynka nawet uśmiechała się delikatnie. Chyba uwierzyła, że Jay'owi będzie lepiej na tamtym świecie. Jednak Jazzy tam nie pasuje. Ona musi zostać tutaj, na ziemi, ze mną. Nikt nie ma pieprzonego prawa jej zabrać. Nikt nie ma prawa decydować o jej życiu i o śmierci. Nikt.
-Cześć, aniołku. - wyszeptałem. Z początku bałem się, że mój głos będzie drżał i zdradzi Jazzy moje zdenerwowanie, a jednocześnie przerażenie. Ona, jak nikt, potrafiła wyczytać ze mnie emocje, których sam nie byłem do końca świadomy. Dlatego teraz tak bardzo starałem się, aby w żaden sposób nie zdradzić przed nią smutku i ogromnej rozpaczy.
-Co chciał od ciebie lekarz? - spytała od razu. Uśmiechała się jednak, więc nie snuła w głowie podejrzeń. Była spokojna. Jej spokój natomiast po raz pierwszy nie udzielał się również mnie.
-Pytał jedynie, czy często zdażają ci się omdlenia. Spokojnie, to nic poważnego. Nie chcę, żebyś czymkolwiek się martwiła. Odpoczywaj, skarbie. Zdecydowanie na to zasłużyłaś. - dłużej tak nie mogłem. Jej oczy sprawiały, że chciałem wypłakać w jej ramię całą, najokrutniejszą prawdę, która od kilkunastu minut powolutku zabijała mnie od środka.
Co najważniejsze, Jazzy była teraz szczęśliwa. Właśnie w tej chwili, w tym krótkim, ulotnym momencie życia. Tak bardzo chciałem spędzić przy niej te ostatnie chwile, w radości i spokoju. Chciałem umieć grać i przywoływać różne emocje, których nie potrafiłem wywołać samodzielnie. Musiałem udawać, lecz nigdy nie byłem dobrym aktorem. Wśród wszystkich swoich cech najbardziej ceniłem szczerość, która teraz była największą przeszkodą.
Im dłużej patrzyłem w te oczy i usta, które podziwiałem przez ostatnie piętnaście lat, tym większy żal chwytał mnie za serce. Chwytał i nie chciał puścić. Przygotowywał mnie do tego ostatniego momentu, w którym powieki Jazzy opadną na zawsze, a ja nigdy już nie ujrzę jej brązowych tęczówek, tak bardzo przypominających moje. I nigdy nie będę mógł powiedzieć jej, jak się czuję, co mnie trapi. Stracę córkę, dziewczynę i po prostu przyjaciółkę, która samym istnieniem okazywała mi wsparcie.
-Zastanawiałeś się kiedyś, co byś zrobił, gdybym odeszła? Gdyby nagle mnie zabrakło, a Ty zostałbyś sam. Myślałeś nad tym kiedykolwiek? - spytała cichutko, kładąc główkę na białej poduszce. Przez parę chwil wpatrywałem się w jej idealną twarz. Swoimi słowami nieświadomie jeszcze bardziej ugodziła moje krwawiące serce.
-Jazzy, o czym ty w ogóle mówisz? Umrzesz za wiele, wiele lat, w czasach spokojnej starości, we własnym, ciepłym łóżku, kiedy mnie już dawno na świecie nie będzie. Nie muszę więc zastanawiać się nad czymś, co byłoby dla mnie końcem świata.
Mój głos był coraz słabszy i coraz bardziej drżał. I chociaż mógłbym przez wiele godzin mówić szatynce, jak bardzo ją kocham i jak ważne miejsce zajmuje w moim życiu, zamilkłem. Ona nie mogła ujrzeć mojego smutku. Nie mogła zobaczyć łez i bólu. Nie mogłem zadawać jej cierpienia, mimo że tak bardzo pragnąłem ulżyć samemu sobie.
-Kocham cię, myszko. - mocno objąłem ją ramionami i wtuliłem w siebie niemal całe jej ciało. Chociaż trwaliśmy tak długo, nie potrafiłem zebrać w sobie sił, aby ją puścić. Bałem się, że każdy uścisk może być tym ostatnim. Że każdy pocałunek może być ostatnim. Bałem się mrugnąć, bojąc się, że w tym czasie ją po prostu stracę. Stracę anioła stróża.
-Jestem słaba, Justin. I nie wiem, dlaczego. Nie mam na nic siły. Nie potrafię cię również porządnie przytulić. Nie wiem, co się ze mną dzieje. - jej głosik był zupełnie inny. Jakby uleciało z niego życie, pozostawiając tylko automatycznie wypowiadane słowa.
-To tylko przejściowe, kruszynko, zaufaj mi. Pomogą ci, dadzą leki i już wkrótce poczujesz się dużo lepiej. Będziesz miała siłę nawet na to, aby pobawić się ze mną w nocy.
Postawiłem przed sobą najtrudniejsze zadanie, wśród wszystkich możliwych. Żartowałem, wiedząc, że poprawię tym nastrój Jazzy. Jednocześnie jednak sprawiałem sobie ból. Ona umiera, a ja walczę o uśmiech na swoich ustach. To niesprawiedliwe. Cokolwiek bym nie zrobił, zranię siebie jeszcze bardziej. Na moją rozpacz nie było lekarstwa. Dopiero śmierć przynosiła ukojenie. Śmierć, której teraz zacząłem w dziwny sposób pożądać, pragnąć jej.
Okazałem się zbyt słaby psychicznie, aby w dalszym ciągu siedzieć na krześle, przy łóżku szpitalnym. Gwałtownie wstałem i jak najszybiej opuściłem salę, bez słowa wyjaśnienia, bez żadnego gestu, zostawiając Jazzy w osłupieniu. Ale zwyczajnie nie wytrzymałem. Jej ciepłe ciałko dawało mi nadzieję, że ona przeżyje, a nasze życie wciąż będzie sielanką. Tymczasem musiałem tych nadziei się wyzbyć i zrozumieć, że to ciepłe ciałko już tak niedługo stanie się zimne, jak lód.
Oparłem się o ścianę obiema dłońmi i zacząłem głęboko nabierać w płuca powietrza, aby wypelnić całą ich powierzchnię, a potem powoli wypuszczać. Tym razem ja miałem wrażenie, że mdleję. Mój mózg stawał się coraz bardziej niedotleniony. Musiałem wyjść na dwór, aby poczuć na twarzy powiew świeżego powietrza i uwolnić się jednocześnie od murów szpitala, który w ciągu kilkunastu minut zdążyłem znienawidzić całym sercem. Ściany wywoływały obrzydzenie, a niemal każde drzwi kojarzyły się z drogą do śmierci.
-Może chce pan tabletki na uspokojenie? - poczułem dłoń jednej z pielęgniarek na ramieniu, która pogładziła mnie delikatnie. Chciałbym uspokoić się pod wpływem tego dotyku. Naprawdę bym chciał, lecz ta dłoń zupełnie mi nie pomogła. Chyba jeszcze bardziej sprowadziła na ziemię.
-Nie, dziękuję, muszę sam poradzić sobie z tą sytuacją. Dobrze wiem, że żadne leki mi nie pomogą. - wymamrotałem, kładąc ręce na karku.
Ona jednak, mimo wszystko, podała mi w specjalnym, malutkim kieliszku dwie tabletki. Spojrzałem najpierw na nie, a potem na młodą kobietę która z delikatnym uśmiechem ujęła moją dłoń i wysypała na nią kapsułki. Nie zastanawiając się długo połknąłem je. Teraz naprawdę zrobiłem nadzieję samemu sobie, że poczuję się lepiej. Minimalna poprawa mojego nastroju sprawiłaby, że zacząłbym wierzyć w cuda.
-Bardzo mi przykro z powodu twojej córki. Doskonale wiem, jak się czujesz. - przysiadła na jednym z krzeseł na korytarzu, a ja poczułem, że mimo wszystko, mimo niechęci do jakiejkolwiek rozmowy, powinienem usiąść obok niej.
-Skąd możesz wiedzieć? Znalazłaś się kiedykolwiek w podobnej sytuacji? - lekarza atakowałem słownie, natomiast z nią rozmawiałem normalnie, spokojnie, choć leki jeszcze nie zaczęły działać.
-Tak, znalazłam się w dokładnie takiej samej sytuacji.
Poczułem się cholernie głupio i źle. Po prostu źle. Mimo wszystko naskoczyłem na nią, zupełnie nie zdając sobie sprawy, że ta młoda, piękna dziewczyna, przeszła przez takie piekło, jak ja. Nie potrafiłem się teraz nawet odezwać. Jedynie spuściłem głowę i wbiłem wzrok w podłogę. Cholera, zraniłem ją.
-Przepraszam, nie powinienem tego mówić. - bąknąłem, z prawdziwymi wyrzutami sumienia w głosie. Wiem, co sam bym poczuł, gdyby ktoś w mojej obecnej sytuacji zwrócił się do mnie takimi słowami, dlatego tak bardzo żałowałem.
-Spokojnie, nie wiedziałeś. Od śmierci mojego synka minęło już trochę czasu. Miał zaledwie trzy latka, kiedy zachorował na białaczkę. Zmarł rok później. Dlatego doskonale wiem, jak się teraz czujesz. Strata dziecka boli najbardziej. Poza tym, widzę, jak na nią patrzysz. Znaczy dla ciebie dużo więcej, dlatego też czujesz o wiele większy ból.
Chociaż parę chwil temu chciałem uciec od wszystkich, zaszyć się w ciemnym pomieszczeniu, samotnie, ona wydała mi się osobą, która naprawdę może mnie wesprzeć, jako jedyna w tej sytuacji. Jako jedyna potrafiła się wczuć w moją sytuację i nie oceniała mnie po pozorach. Po prostu mnie rozumiała. Mnie i ten cholerny ból.
-Bo kocham ją nie tylko, jak córkę. Uznasz to za chore i nienormalne, ale tak jest i tego nie zmienię. Jak ona umrze, stracę dwie najważniejsze osoby, a nie jedną. To jeszcze gorsze. Mam ochotę się, kurwa, zabić. Nigdy tak nie cierpiałem. - zaufałem jej. Od tak zaufałem, znajac ją raptem parę minut. Nie wiedziałem nawet, jak ma na imię, ani ile ma lat. Ona po prostu chciała mnie wysłuchać, a ja potrzebowałem rozmowy.
-Nie wstydź się łez. One naprawdę potrafią pomóc. - widząc, jak tępo wpatruję się w podłogę i nie mam odwagi na nią spojrzeć, ponownie pogładziła mnie po ramieniu. Tym razem jednak nie byłem już, jak potulny baranek. Znów zamknąłem swoje wnętrze i nie chciałem ujawniać żadnych uczuć, zwłaszcza tak ogromnych, objawiających się łzami.
-Nie zamierzam płakać, bo ona nie umrze. Jazzy nie jest egoistką. Nie zostawi mnie tutaj. Jestem tego pewien.
Pchnąłem drzwi na korytarzu i przeszedłem przez nie szybko. Musiałem stąd wyjść, musiałem się przewietrzyć, musiałem nabrać głęboko powietrza i poczekać, aż zaczną działać te jebane tabletki uspokajające, w których działanie i tak nie potrafiłem uwierzyć. Oszukiwałem samego siebie, utrzymując nadzieję, która również odchodziła na tył mojego umysłu. Wszystko dookoła zdawało mi się takie bezsensowne, zupełnie pozbawione celu. Cały, pierdolony świat.
Usiadłem na ławce, w pobliskim parku, znów opierając ramiona na kolanach. Walił się cały mój świat, a ja nie mogłem zrobić całkowicie nic. Pozostało mi jedynie siedzenie na dupie i odliczanie godzin do śmierci Jazzy. Tak bardzo starałem się myśleć o czymkolwiek innym. O zwykłych pierdołach dnia codziennego. Nie potrafiłem. Wciąż wracała ta bolesna myśl o chorobie, o śmierci, o końcu mojej miłości, którą właściwie dopiero zacząłem się cieszyć.
-Cześć, stary. - jakby z nikąd dotarł do mnie głos. Znałem go, lecz nie potrafiłem rozpoznać. Cholernie dziwne uczucie, gdy z twojego mózgu uleciało niemal wszystko, co wartościowe, a pozostał jedynie pieprzony strach, przed którym przez całe życie uciekałem.
-Zayn. - szepnąłem dopiero wtedy, kiedy chłopak usiadł na miejscu obok. Nie patrzył na mnie, tylko również podziwiał małe kamienie na ścieżce.
-Chcę porozmawiać. - mruknął pod nosem. Nie widziałem go od momentu, w którym przespał się z Jazzy, a ja zastałem ich obojgu w jego domu. Ale nie kryłem do niego żadnej uazy. Nie mogłem. To byłoby zwyczajnie nie w porządku, zwłaszcza w takim okresie mojego życia.
-Przepraszam, Zayn. Nie mam nastroju. - odparłem, zgodnie z prawdą. Nie miałem siły na jakiekolwiek rozmowy. Poza tym, i tak nie potrafiłbym skupić się na niej.
-Rozstałeś się przeze mnie z Jazzy? Ja naprawdę nie chciałem, aby tak to wyszło. Mam cholerne wyrzuty sumienia, że rozpieprzyłem wam życie. Po prostu się zakochałem. Kiedy przyszła do mnie, taka smutna, naprawdę miałem jakieś minimalne nadzieje, że może to zbliży nas do siebie. Chciałem tego, myśląc, że to, co było między wami, zakończyłeś. Naprawdę nie chciałem ci w żaden sposób jej odebrać. Ja po prostu nie wiedziałem. Żałuję, stary. Byliśmy przyjaciółmi od przedszkola, naprawdę nie chcę wszystkiego spieprzyć.
Przestałem go słuchać już w połowie wypowiadanych słów. Nic do niego nie miałem. Nie byłem zły, czy zawiedziony. W obliczu problemów, które spadły na moją głowę, to było po prostu niczym. Małym gównem w wielkim świecie kłopotów. Chciałem wydostać się z tego świata, jednak było już za późno. Po prostu za późno.
-Zayn, zrozum, nic do ciebie nie mam. Nie kryję żadnej urazy. Wziąłbym cię za pedała, gdybyś jej wtedy nie przeleciał. Nie ma o czym mówić. - w głebi duszy chciałem, aby zwyczajnie sobie stąd poszedł i przestał mi przeszkadzać. Wolałem cierpiać w samotności. I chyba wstydziłem się wyrażania uczuć przy Zaynie.
-Stary, jesteś jakiś struty. Co się dzieje? Nie układa wam się? Chcę, żeby było, jak dawniej, a dawniej mówiłeś mi o swoich sprawach. Więc proszę, powiedz mi, bo mam wrażenie, że jesteś w stanie w każdej chwili się rozpłakać. Pierwszy raz widzę cię w takim stanie.
Jednak był przyjacielem. Potrafił wyczuć wszystko. Każdą zmianę w moim zachowaniu, w nastroju, charakterze. Im dłużej siedział obok mnie i nie odchodził, mimo że starałem się być jak najbardziej oschły, poczułem, że Zayn musi wiedzieć. Miałem nie mówić o chorobie Jazzy nikomu, ale on na to zasługuje. Przecież ją kocha.
-Jazzy jest śmiertelnie chora. Dzisiaj lekarz wykrył u niej nowotwór trzustki, praktycznie nieuleczalny. Daje Jazzy tydzień, może dwa tygodnie, a ja, zamiast spędzać z nią te ostatnie chwile, siedzę tutaj, na pieprzonej ławce w parku, ponieważ nie potrafię patrzeć w jej oczy. Nie potrafię patrzeć na jej uśmiech, bo za każdym razem mam ochotę po prostu ryczeć, jak ciota. Widzę, jak słaba jest. Jak coraz wolniej oddycha. Może umrzeć w każdej chwili, a mnie przy niej nie ma. Nie potrafię. Nie potrafię wrócić do szpitala i znów kłamać jej w żywe oczy, że wszystko będzie dobrze, kiedy w rzeczywistości nie będzie. Ona umrze. Umrze, kurwa!
Musiałem wyrzucić z siebie całą złość do świata i nienawiść, jaką go w tym momencie darzyłem. Z pewnością brzmiałem żałośnie, a moje dłonie drgały, jakbym był narkomanem na detoksie. Ale nie potrafiłem znów udawać. Musiałem mu po prostu zaufać. A kiedy zobaczyłem prawdziwe, szczere łzy na jego policzkach, poczułem, że naprawdę zasługiwał na pełne zaufanie.
~*~
Polecam bloga:
http://www.fighteverysecond-fanfiction.blogspot.com <3
Ps. Naoglądałam się serialu "Pielęgniarki" na Polsacie i kiedy jedna z pielegniarek pocieszała Justina w rozdziale, od razu miałam przed oczami pielęgniarkę Danusię (kto wie, o czym mówię, ma u mnie wielkiego plusa ;D).
CZYTASZ=KOMENTUJESZ
Ps2. Kocham Was <3
niedziela, 4 stycznia 2015
Rozdział 36 - It's not true...
***Jazzy's P.O.V***
Byłam szczęśliwa, tak sama z siebie. Czułam się tak, jakbym zakochała się na nowo. Niebo znów stało się bardziej błękitne, a trawa bardziej zielona. Ptaki natomiast śpiewały piękniej, niż dotychczas, przelewając swoją melodię do mojego serca. I nawet leśna ścieżka wydała mi się mniej kręta. Wszystko jakby ożyło, kiedy ja sama tak naprawdę powróciłam do życia.
Pozbyłam się smutku z serca i na nowo zastąpiłam go radością, którą chciałam dzielić się z innymi. Z moimi bliskimi, którzy są przy mnie, gdy ich potrzebuję. Oni wiedzą, co zrobić, abym znów uśmiechała się bez żadnego, konkretnego powodu. Chciałam być taka sama. Chciałam swój nagły przypływ szczęścia wnosić do życia innych, aby mogli, jak ja, odnaleźć swój własny cel w życiu, do którego dążą.
-Jazzy! - przez swoją nagłą, niespodziewaną euforię nie od razu usłyszałam paniczny, wołający mnie głos. Dopiero gdy moje imię zabrzmiało w uszach dobre kilka razy, ocknęłam się i otworzyłam oczy, które zostały gwałtownie oślepione przez promienie słoneczne. Głos nie ucichł. Stał się natomiast jeszcze bardziej przerażony. Dotarło do mnie, że dźwięk ten nie pasował do szczęścia i wszelkich jego synonimów. Był raczej przeciwieństwem. Odzwierciedleniem smutku, który pragnęłam od siebie odepchnąć.
Zaczęłam biec w jego kierunku, mijając po drodze zakręt i bujne drzewa, przysłaniające dalszą część parku, z równie zieloną trawą i równie błękitnym niebem. Nagle jednak wszystko stało się szare, jakby było takie od wieków. Moje szczęście gwałtownie ulotniło się i uciekło, jakby jeszcze przed chwilą nie wypełniało mnie od środka. Widok, jaki zastałam przed sobą był gorszy, niż cały mój wcześniejszy smutek, połączony ze sobą i rozrywający wnętrze. To, co ujrzałam rozerwało mnie od razu.
-Jay. - jedna z moich dłoni powędrowała do rozchylonych ust, a już po chwili dołączyła do niej druga. Upadłam na kolana przed sparaliżowanym ciałem chłopaka i chwyciłam jego dłoń. Nie potrafiłam powiedzieć, czy jest ciepła, czy zimna. Była mi taka obca, jakbym trzymała między palcami powietrze, ulotne i niknące. - Jay, odezwij się i powiedz że mnie słyszysz. - mówiłam, drżąc na całym ciele. Najgorsza była ta przytłaczająca niepewność i strach o to, co niewiadome. A wiedziałam w tym momencie tyle, co nic. Tylko tyle, ile mogłam wywnioskować, widząc jego bezwładne ciało na szutrowej drodze i igłę, głęboko wbitą w jedną z żył, widocznych na przedramieniu.
-Jazzy, przepraszam. Zareagowałem zbyt późno, nie powstrzymałem go przed tym. Naprawdę nie chciałem, aby stało mu się cokolwiek złego. - gdy tylko Justin pojawił się przy moim boku, zaczął tłumaczyć się, jakby to on był winnym. Był spanikowany i spłoszony. Strach emanował od niego na kilka metrów, przez co i ja zaczęłam bać się coraz bardziej. Z całego serca pragnęłam zachować spokój, aby móc jak najdłużej trzymać coraz chłodniejszą dłoń Jay'a w swojej. Chciałam także patrzeć na jego coraz bledszą twarz, z nadzieją, że otworzy oczy. Nadzieja jednak odchodziła z każdą kolejną sekundą, podczas której Jay jakby oddalał się od nas, mimo że nadal leżał w tym samym miejscu.
-Dzwoniłeś po pogotowie? - wyszeptałam, wciąż drżąc. Nie łudziłam się nawet, że będę w stanie uspokoić swoje ciało. Zaczęła nim kontrolować dusza, która teraz niespokojnie rwała się do pomocy.
-Są już w drodze. Powiedzieli, że przyjadą najszybciej, jak tylko mogą. - podczas kiedy on próbował odciągnąć mnie od przyjaciela, ja trzymałam się go, jak topielec ostatniej deski ratunku. Po prostu czułam, że kiedy go puszczę, on odejdzie. Odejdzie na zawsze, a ja nie będę mogła odwdzięczyć się pomocą, za wyciągniętą do mnie pomocną dłoń.
Popadłam w dziwny trans. Miałam wrażenie, że od kilku minut nie mrugnęłam ani razu, aby nie ominąć żadnego znaku od Jay'a. Siedziałam na swoich kolanach, na małych kamykach, pokrywających ziemię, kiwając się delikatnie, z dłonią zaciśniętą wokół dłoni chłopaka. Justin mówił do mnie przez cały ten czas, a ja słyszałam jedynie szum, jakby w moich uszach pojawiły się dwa korki, zamykające dopływ jakichkolwiek, wyraźnych dźwięków. Dopiero kiedy przed oczami mignęły mi czerwone ubrania ratowników medycznych, pozwoliłam Justinowi, aby odsunął mnie od ciała przyjaciela.
Dłonie przyłożyłam do uszu, kiedy Justin zaczął tłumaczyć mężczyzną, jak do tego doszło. Nie chciałam tego słuchać i po prostu nie mogłam. Bolało mnie to, że nie mogłam być teraz przy nim i trzymać jego dłoni. Miałam wrażenie, że wtedy czuł się lepiej, naprawdę. Wierzyłam w to, że dotyk mojej dłoni mu pomagał i przynosił pewnego rodzaju ukojenie, podczas cierpienia. To wszystko, co czułam, pokazywało tylko, jak silnie związana z nim byłam. W żaden sposób fizycznie, lecz psychicznie zawiązany był między nami supeł, bardzo ciasny i solidny.
-Jazzy, zabierają go do szpitala w Los Angeles. Chcesz tam jechać? - dopiero gdy karetka odjechała, zniknęła nam z oczu, a dźwięk syren ucichł, byłam w stanie oderwać wzrok od przestrzeni i skupić się na Justinie. Widziałam w jego oczach poczucie winy. Poczucie tak silne, że odbierało mu możliwość racjonalnego myślenia i chyba tylko ze względu na mnie wciąż stał w tym miejscu, udając opanowanego.
-Tak. - nie chciałam rozmawiać i nie chciałam dłużej na niego patrzeć. Marzyłam tylko o tym, aby znów znaleźć się przy Jay'u, chwycić jego dłoń i zapewniać samą siebie, że jest silnym facetem, który nie podda się na pierwszym zakręcie.
Stawiałam kroki, jak w obłędzie, którego nie mogłam zatrzymać. Były tak szybkie i częste, że cudem uniknęłam konfrontacji z podłożem. I chociaż byłam bezwładna, Justin cały czas trzymał mnie za rękę. Pewnie mówił coś do mnie, jednak tylko pojedyncze słowa odbijały się echem po mojej głowie. Chciałam, żeby zamilkł i pozwolił mi w spokoju pomyśleć. Pomyśleć, sama jeszcze nie wiem, o czym. Chyba chciałam znaleźć wymówkę, aby po prostu się nie odzywać.
Oboje szybko wsiedliśmy do samochodu, zaparkowanego pod wielkim budynkiem, w środku lasu, budzącym grozę w moim sercu. Od początku odczuwałam w tym miejscu niezrozumiany niepokój. Chociaż miał być naszą ucieczką od problemów, on okazał się ich początkiem, wejściem w świat kłótni i awantur. Dlatego tak bardzo pragnęłam dnia, w którym z powrotem spakujemy wszystkie swoje rzeczy i wrócimy do Los Angeles, aby tam pozostać, do końca.
-Jazzy, przepraszam cię. Nie zdążyłem go powstrzymać, to moja wina. - on chyba myślał, że celowo ignoruję jego słowa. Dlatego gdy usłyszałam, jak zadręcza się poczuciem winy, nie mogłam dłużej udawać, że nie słyszę, jak błaga mnie, abym się odezwała. Potrzebował tylko jednego, krótkiego zdania, aby uspokoić swoje roztrzęsione wnętrze, obwiniającego go o wszystko, co miało miejsce tak niedawno.
-Justin, przestań. To, że Jay ćpa nie jest twoją winą. Nie obarczaj się, bo zwariujesz. Ja wiedziałam, że ten moment nadejdzie. Wiedziałam, że w końcu przesadzi. Dlatego tak bardzo chciałam mu pomóc, aby zdążyć, nim będzie za późno. - moje ostatnie słowa odbijały się echem w pustej głowie, chwilowo pozbawionej myśli. Czy to możliwe, że dla Jay'a nie ma już czasu? Czy to możliwe, że na pomoc jest już za późno?
Justin był tak skupiony na drodze, że nie widział nawet mojego wzroku, tak mocno wbitego w jego twarz. Nie wiedziałam, czy potrzebowałam pocieszenia i uścisku, czy może po prostu nie chciałam czuć się z tym wszystkim sama. Widząc, jak Justin przejął się wypadkiem mojego przyjaciela było mi jeszcze gorzej. Jay potrafił wzbudzić zaufanie w Justinie po kilku słowach rozmowy. Przekupił go tak, jak mnie.
-Jazzy, nie udzielą ci na jego temat żadnych informacji. Nie jesteśmy nikim z jego rodziny. - problemy, które widział Justin, jakby mnie nie dotyczyły. Prawdziwym problemem było w tej chwili życie i zdrowie Jay'a, który znów został sam, bez osoby, która trzymałaby jego dłoń.
-Nie bój się, mam dar przekonywania. - położyłam dłoń na klamce i z impetem otworzyłam drzwi, przyzdobione czarnym lakierem, bez żadnej, nawet najmniejszej rysy.
Chociaż odległość z parkingu do głównych drzwi szpitala nie była wcale tak mała, przebyłam ją w zawrotnym tempie. To cholernie głupie, ale czułam, że liczy się każda sekunda. Czułam, że jeśli zwolnię, naprawdę mogę dotrzeć zbyt późno i nie mieć nawet możliwości, aby pożegnać się z nim. I choć nie chciałam przywoływać najgorszych myśli, same zakłębiły się w mojej głowie, odbijając się o podświadomość.
-Gdzie leży chłopak, którego przed paroma chwilami przywiozła karetka? - moje przejęcie nie było udawane i działało teraz na moją korzyść. Pielęgniarka widziała, jak bardzo się boję. Widziała, jak moje dłonie, położone na blacie, drżą. I widziała również, jak oczy zaczynają puchnąć, przez gromadzące się w nich łzy.
-Jesteś kimś z rodziny? - spojrzała na mnie smutno. Odpychałam od siebie myśl, że jej smutek związany jest z Jay'em, a jedynie z moją kiepską kondycją psychiczną.
-Tak, jest moim bratem. - użyłam chyba najprostrzej wymówki, jednak okazała się skuteczna. Już parę sekund później otrzymałam informację o numerze piętra i sali. W końcu mogłam pójść do niego i na własne oczy przekonać się, czy mój Jay nadal jest tutaj, z nami.
Justina zaczęłam w tej chwili ignorować. W zaistniałej sytuacji postawiłam go na dalszym miejscu. On był tutaj, żył, w pełni sił, a Jay był słaby, opuszczony i zdawał mi się taki odległy. Nie pamiętałam już nawet, jak wyglądał jego uśmiech. Teraz przed oczami pozostała mi tylko jego nienaturalnie blada twarz i zamknięte, podkrążone oczy.
Usiadłam na jednym z białych, metalowych krzeseł pod ścianą. Przyciągnęłam kolana do klatki piersiowej i zaczęłam delikatnie kołysać się w przód i w tył, z zaciśniętymi powiekami i zupełnie przyćmionym umysłem. Siedziałam na wprost drzwi sali, za którymi mój przyjaciel, bardzo bliski mojemu sercu, walczył o życie. Choć nie byłam w szpitalu po raz pierwszy, teraz wydał mi się taki obcy, zimny, mrożący gorącą krew, przepływającą przez żyły. Zrozumiałam, że był miejscem, w którym życie opuściło tak wielu ludzi. I teraz naprawdę zaczęłam składać do Boga prośby, zwane modlitwami, aby oddał mi Jay'a z powrotem. Zajmę się nim, naprawdę. Pomogę mu i nawrócę, tylko niech go odda.
-Musisz być silna, Jazzy. - ramię Justina opadło ostrożnie na moje plecy, sądząc, że tego potrzebowałam. Prawda była zupełnie inna. Potrzebowałam zdrowego Jay'a, nie pocieszenia, które i tak nie byłoby w stanie mnie uspokoić.
-Nie ja. On musi być silny. Ja sobie poradzę, rozumiesz? Chcę tylko, aby jemu nic nie było. - poczułam nagłą potrzebę, aby powiedzieć Justinowi o wszystkim, co łączyło mnie z Jay'em. - To on był przy mnie, kiedy naprawdę tego potrzebowałam. To on pokazał mi, że nie warto się okaleczać i to on udowodnił mi, że nie można poddawać się na pierwszej przeszkodzie, tylko iść dalej przez życie z uniesioną głową. Jemu zawdzięczam ogromnie wiele. Był przy mnie, kiedy nie było ciebie. I przysięgam, nie byłoby mnie teraz tutaj, przy tobie, gdyby nie on. Jest zbyt dobry, aby umierać.
Justin przytulił mnie delikatnie, jednak byłam zbyt bezwładna, w dalszym ciągu, aby odwzajemnić gest i również obdarzyć Justina uczuciem, jakie teraz przelewał na mnie. Nie umiałabym skupić się na miłości, kiedy od nieprzytomnego przyjaciela dzieli mnie raptem cienka ściana. Nie chciałam jednakże, aby Justin poczuł się odtrącony. Niemal wbrew sobie objęłam ramionami jego szyję, lecz kiedy tylko poczułam ciepło drugiego ciała, zrozumiałam, że uścisk był niezbędny, zanim rzeczywiście zaczęłabym wariować i tonąć w morzu najgorszych myśli.
W tym momencie z sali szpitalnej wyszedł lekarz. Moje serce po prostu stanęło, chociaż nie odezwał się jeszcze ani słowem. Od początku jednak widziałam jego minę i, uwierzcie, nie zwiastowała nic, po czym mogłabym odetchnąć.
-Panie doktorze, co z Jay'em? - tym pytaniem niemal błagałam o odpowiedź, która nie złamie mojego serca. Byłam w stanie paść na kolana i prosić, aby lekarz zrobił wszystko, by oddać mi zdrowego Jay'a.
-Bardzo mi przykro, robiliśmy wszystko, co w naszej mocy, ale jego organizm był zbyt wyniszczony. Nie miał szans, aby przeżyć. - jemu było przykro? Jemu było, kurwa, przykro!? Zabrał mojego przyjaciela. Nie potrafił mu pomóc, chociaż nie oczekiwałam niczego innego.
Zalana łzami, nie wiedziałam, co ze sobą począć i jak dalej żyć. Miałam przy sobie osobę, która z pewnością mi pomoże, jednak to za mało. Potrzebowałam również Jay'a. Potrzebowałam, aby był na świecie, nie koniecznie przy mnie. Był za młody i zbyt dobry. To niesprawiedliwe, że Bóg zabiera do siebie tych, których nie powinien, a złych zostawia, pozwalając im na dalsze niszczenie świata. Powinien oddać mi Jay'a. Oddać również moją mamę, którą pragnęłam zobaczyć ten jeden, jedyny raz.
Teraz wszystkie złe, smutne i przykre myśli połączyły się, aby odebrać mi świadomość. Kiedy powoli traciłam ją, moje słabe kolana zaczęły się uginać, pod wpływem ciężaru mojego ciała, który był dla nich w tym momencie zbyt dużym obciążeniem. Zbliżałam się do ziemi w coraz szybszym tempie, jednocześnie widząc coraz mniej, przez opadające na oczy powieki. Przez moment poczułam się, jakbym unosiła się pomiędzy dwoma, równoległymi światami i czekała na decyzję, który z nich powinnam wybrać.
***Justin's P.O.V***
Było mi... przykro. Po prostu źle na sercu. Tak ciężko, jakbym miał w tym miejscu kamień. I chociaż obcy ludzie umierali codziennie, jego śmierć poruszyła mnie w pewien dziwny sposób, ponieważ czułem, że nie powinien odchodzić z tego świata. Nie znałem go, a zrobiłbym naprawdę wiele, aby przywrócić jego krótkie życie. To bolało. Dużo bardziej, niż głowa na kacu, dużo bardziej, niż złamany nos po bójce i dużo bardziej, niż pęknięte serce po zdradzie Jazzy. Czułem ból, jaki towarzyszył mi piętnaście lat temu, gdy jako mały chłopiec usłyszałem od lekarza, tak samo poważnego, że matka mojej córeczki nie żyje. Było dokładnie tak samo.
Niemal wróciłem myślami do szczegółów wspomnienia. Odtworzyłbym w głowie wszystko od nowa, każde słowo, każdy gest i każdą łzę. Wtedy jednak przed moimi oczami mignęło ciało Jazzy, bezwładnie opadające na ziemię i uderzające w nią. Nie zdążyłem pochwycić jej w ramiona. Po raz pierwszy od dawna byłem po prostu roztrzęsiony, a mój niezawodny refleks tym razem zawiódł ogromnie.
-Słyszysz mnie? - lekarz zainterweniował o wiele szybciej, niż ja. Już po dwóch sekundach kucał przy szatynce i poklepywał ją delikatnie po policzku, aby ocucić dziewczynę i przywrócić jej świadomość.
-Jazzy, aniołku, obudź się. - zabrałem z jej czółka kosmyki brązowych włosków. Jej twarzyczka tonęła we łzach i chociaż ona sama nie była przytomna, z jej oczu nadal wypływały pojedyncze krople.
-Proszę, niech pan zaniesie ją do sąsiedniej sali. - chociaż ja sądziłem, że omdlenie spowodowane było szokiem, a Jazzy z pewnością za parę chwil obudzi się, lekarz nie zignorował niepokojących objawów. I z jednej strony byłem wdzięczny, że nie zostawił jej tutaj, wracając do ważniejszych spraw, natomiast z drugiej zrozumiałem, że za parę chwil ujrzę na szpitalnym łóżku również moje słoneczko. Bałem się, że to mnie złamie. Nie jako jej faceta, ale jako ojca.
Położyłem ją delikatnie na białej, czystej pościeli, w małym pomieszczeniu na końcu korytarza. Wyglądała tak niewinnie. Jak zawsze, kiedy spała. Teraz jednak była smutna, a ja czułem to, mimo że Jazzy w dalszym ciągu nie dawała żadnych oznak życia, a jej chwilowe omdlenie przedłużało się niemiłosiernie, powodując mocne skurcze mojego żołądka.
-Proszę zająć się pacjentką. - będąc skupionym na Jazzy, nie zwróciłem uwagi, że do sali weszła pielęgniarka i zaczęła poprawiać pościel na łóżku. Czekałem cierpliwie, aż powieki Jazzy uniosą się i wpuszczą do jej oczu światło z mocnej lampy. - A pana poproszę ze mną. - nie mogłem doczekać momentu, aż moje słoneczko się obudzi i to bolało chyba najbardziej. Powinienem przez cały czas być przy niej, nie opuścić jej na krok, zwłasza teraz, gdy bezbronna leżała w szpitalu.
Po chwili znalazłem się w gabinecie lekarza. Był niewielki, a każdy element wnętrza został dokładnie opracowany, mieszcząc w środku biurko, niewielką sofę, a także szafę z wieloma białymi teczkami. Zacząłem zastanawiać się, jak musi czuć się człowiek, na którego oczach umiera tylu ludzi. Widział śmierć dziesiątki razy. Jakie odbicie miało to na jego psychice? Czy potrafi żyć normalnie i po kilku minutach zapomnieć o swoim ostatnim pacjencie, którego wysłał do kostnicy?
-Czy może pan zawiadomić jej rodziców? Muszę z nimi porozmawiać, aby ustalić przebieg ewentualnego leczenia. - oparł oba łokcie o blat biurka i spojrzał na mnie spod okularów połówek.
-Ja jestem jej ojcem. - miałem pewne obawy, czy mężczyzna nie będzie przypadkiem potrzebował potwierdzenia w postaci dokumentów. Ja natomiast nie miałem czasu, ani ochoty, by snuć się po mieście w poszukiwaniu aktów urodzeń. Nie mogłem zostawić tutaj Jazzy. Nie teraz.
Dodatkowo na moją niekorzyść zadziałał fakt, że z pewnością nie patrzę na Jazzy z ojcowską miłością. Kochałem ją, jak kobietę i nawet gdybym chciał, nie potrafiłem z minuty na minutę przestawić się i znów być w pełni jej tatą, którego teraz może potrzebować. W takich chwilach było mi ciężko. Czułem wtedy, że powinienem od początku do końca pozostać jej ojcem, a swoje uczucia stłumić w środku.
-W takim razie mam do pana kilka standardowych pytań. - odkaszlnął cicho, jednak jego niepewny wzrok wciąż próbował przejrzeć mnie na wylot. Zamknąłem wtedy serce, aby nas nie wydać. Aby nie wydać miłości mojej i Jazzy. - Czy córka w ostatnim czasie skarżyła się na coś?
-Właściwie tak. Od jakiegoś czasu bardzo często jest jej słabo, a takie omdlenia zdarzały się regularnie. Dodatkowo odczuwała nudności, również często wymiotowała, a w ostatnim czasie sporo schudła. Oprócz tego jest jakby senna i cały czas zmęczona. Uważaliśmy, że to tylko przejściowe, dlatego nic z tym nie zrobiliśmy.
-Proszę mi powiedzieć, czy córka często miewa gorączki? Choćby takie krótkotrwałe, chwilowe.
-Tak, ale Jazzy stwierdziła, że wszystko dzieje się przez to, że dojrzewa. Panie doktorze, czy to mogą być objawy jakiejś poważniejszej choroby? - jego pytania nie dawały spokoju mojej podświadomości i mimowolnie zacząłem obawiać się najgorszego.
-Teraz nie potrafię panu odpowiedzieć na to pytanie. A proszę mi jeszcze powiedzieć, czy córka skarżyła się na przewlekłe bóle brzucha?
-Tak, w dodatku dość często, ale zawsze uważała, że ma to związek z okresem i zapewniała, że nie muszę się martwić.
-A czy Jazzy przyjmuje regularnie jakieś leki? Czy choruje na coś poważnego?
-Nie, oprócz objawów, które panu wymieniłem, nigdy nie miała problemów ze zdrowiem. Dlatego teraz pańskie pytania zaczynają mnie coraz bardziej niepokoić.
-Muszę je zadać, aby wiedzieć, czy córka potrzebuje specjalistycznej pomocy, czy będzie mogła po przebudzeniu wrócić do domu. Proszę się uspokoić, to jeszcze o niczym nie świadczy. - przez moment wykrzywił usta w delikatnym uśmiechu. Przez ogólne poddenerwowanie nie potrafiłem nawet rozpoznać, czy uśmiecha się szczerze, czy wymusił ten gest, abym dłużej z nerwów nie stukał butem o podłogę, a palcami nie wybijał rytmu na biurku. - A czy córka pali papierosy?
-Nie, zawsze była wrogiem palenia. - Jazzy już jako mała dziewczynka prawiła mi kazania i chowała paczki papierosów po kątach, abym tylko nie mógł ich znaleźć. Chyba dopiero teraz zrozumiałem, że od dziecka bardzo się o mnie martwiła.
-A czy pan pali? - niestety, obawiałem się tego pytania. Od lat wiedziałem, że źle robię i narażam tym zdrowie Jazzy, lecz niestety nigdy nie zebrałem w sobie siły, aby skończyć.
-Tak, zdarza mi się zapalić, ale dość rzadko. Nie jestem nałogowym palaczem i palę tylko... okazjonalnie.
Lekarz zapisał niemal każde moje słowo na karcie pacjenta. Wiedziałem już, że Jazzy zostanie w szpitalu na obserwacji. Z jednej strony tak bardzo chciałem zabrać ją do domu, zwłaszcza teraz, po śmierci jej przyjaciela, jednak z drugiej, jeśli objawy Jazzy rzeczywiście wydają się być niepokojące, podziękuję Bogu, że znaleźliśmy się w szpitalu, w odpowiednim czasie. Teraz dopiero zrozumiałem, że byłem naprawdę nieodpowiedzialny. Przez całe życie dbałem o jej bezpieczeństwo, natomiast zdrowie postawiłem na dalszym planie. Zrobiłem ogromny błąd.
-I jeszcze jedno. - moja dłoń spoczywała już na metalowej, lekko wytartej klamce, kiedy głos lekarza sprawił, że odwróciłem się twarzą do niego. - Czy pańska córka współżyje seksualnie? - dla każdego, normalnego ojca byłoby to dość krępujące pytanie. Dla mnie również takie było, z tego względu, że lekarz, patrząc na mnie, nie mrugnął ani razu. Nie mogłem pozbyć się myśli, że mężczyzna wie o wszystkim, co rozwinęło się pomiędzy mną, a moim dzieckiem.
-Tak. - odparłem, zgodnie z prawdą, licząc na to, że w jakiś sposób pomogę mu odnaleźć przyczynę złego samopoczucia Jazzy.
-A czy możliwym jest, aby zaszła w ciążę?
-Nie. Ostatnio wykonywała test ciążowy. Wynik wyszedł negatywny. Na pewno.
Wiedziałem, że pytania te niebezpiecznie zbliżają się do sedna. Lekarz wiercił niewidzialną dziurę w moim brzuchu. Sprawiał, że miałem ochotę wykrzyczeć mu wszystko, prosto w twarz. Może wtedy poczułbym się lepiej. Teraz bowiem czułem się okropnie i nie do końca wiedziałem, dlaczego. Bałem się, byłem przygnębiony i smutny. Jednocześnie jednak miałem ochotę wyżyć się na czymś, lub na kimś, choćby głośnym krzykiem, bądź trzaśnięciem drzwiami. Dlatego kiedy tylko wyszedłem z gabinetu, zwinąłem palce w pięść i uderzyłem nią w ścianę szpitalnego korytarza.
***
Chociaż przez cały czas siedziałem na białym krześle, przy łóżku Jazzy, ona odwrócona była do mnie plecami i nie odzywała się. Łzy uniemożliwiały jej wypowiadanie jakichkolwiek, nawet najcichszych słów. Połowa materiału poduszki była już całkowicie przemoczona, a ona wciąż płakała. Kiedy zaczynałem głaskać ją po pleckach, najdelikatniej, jak potrafiłem, szatynka odsuwała się na sam kraniec łóżka.
Mimo że było mi przykro, ponieważ wciąż odtrącała mnie od siebie, nie pokazywałem tego. Było mi cholernie źle. Moje szczęście płakało, a ja nie mogłem zrobić nic, aby przywrócić jej piękny uśmiech. Nie potrafiłem wskrzesić Jay'a, chociaż niesamowicie tego pragnąłem. Tylko on mógł sprawić, aby w serduszku Jazzy znów zapanowała radość.
-Kochanie, proszę, przestań już płakać. Serce mi się kraja, kiedy widzę cię w takim stanie. Pomyśl o tym inaczej. Może tam będzie szczęśliwszy? Może tam odnajdzie zrozumienie? - mówiłem do niej tak, jakbym nagle stał się głęboko wierzący. W rzeczywistości nie miałem złudzeń, że śmierć jest końcem. Nie istnieje druga strona. Nie istnieje drugie, lepsze życie. Na ziemi kończy się nasza droga. I mimo że nie wierzyłem w żadne ze swoich słów, zapewniałem o tym Jazzy.
-Tak myślisz? - po raz pierwszy od kilku godzin przestała płakać, usiadła na łóżku i spojrzała na mnie. Jej oczka były zaczerwienione i całe napuchnięte. Dziwiłem się nawet, że nie brakło jej łez. Ona natomiast wyglądała tak, jakby była w stanie przepłakać całe życie.
-Wiem to, Jazzy. Był tutaj nieszczęśliwy. Nie chciał dalej żyć. Widziałem to w jego oczach. On chciał odejść i po prostu mu się udało. Jestem jednak pewien, że wróciłby tutaj, na ziemię, nawet wbrew samemu sobie, abyś tylko przestała płakać.
Tymi marnymi słowami, do których ja nie miałem za grosz przekonania, uspokoiłem jej serduszko. Jedynie o to chodziło mi od samego początku. W końcu mogłem otrzeć pozostałości słonych łez z jej policzków, bez obaw, że kolejne pokryją jej gładką skórę. Teraz nawet ona sama przytuliła się do mnie, chociaż wcześniej odpychała od siebie wszelkie przejawy mojej miłości. Miłości do kobiety, jak i miłości do dziecka.
Niestety, moje szczęście minęło tak szybko, jak się pojawiło. Do sali wszedł lekarz i zatrzymał się przy drzwiach, jakby nie miał odwagi postawić kolejnego kroku. Oczami wyobraźni widziałem nawet, jak cofa stopę, aby odwlec moment rozmowy z nami. On się bał, czułem to. I razem z nim zacząłem się bać również ja.
-Mogę prosić pana na moment do mojego gabinetu? - spytał tak cicho, że ledwo zdołałem go usłyszeć. Przez moje ciało przeszedł nieprzyjemny dreszcz. Przez moment nie potrafiłem poruszyć się na krześle, ale szybko zrozumiałem, że swoim zachowaniem mogę zaniepokoić wystarczająco przestraszoną już Jazzy.
Lekarz wyszedł z sali, a ja zaraz po nim. Maskę szczęśliwego człowieka zdjąłem z twarzy, kiedy tylko zamknąłem za sobą drzwi. Czułem, po prostu czułem, że coś jest nie tak, a słowa, które za parę chwil wypowie do mnie lekarz, na zawsze odmienią moje życie. Dlatego szedłem wzdłuż korytarza niezmiernie wolno. Odwlekałem ten moment i mógłbym odwlekać w nieskończoność. Ja tylko chciałem, aby Jazzy była zdrowa. Tylko tego pragnąłem.
-Proszę nie trzymać mnie dłużej w niepewności i powiedzieć wprost, co dolega mojej córce. - kiedy przekroczyłem już próg, chciałem poznać prawdę jak najszybciej. Pospiesznie usiadłem więc przy tym samym biurku i czekałem. Czekałem na najgorsze.
-Nie mam dla pana dobrych wiadomości. Zrobiliśmy córce przeróżne badania. USG, a także tomografię koputerową. Od początku miałem pewne podejrzenia, znając jej niepokojące objawy. Aż w końcu zdecydowałem sie zlecić badania markerów nowotworowych. - bez względu na to, co mówiłby dalej, moje serce zatrzymało się już teraz. - Bardzo mi przykro. U pana córki wykryliśmy przewlekły nowotwór trzustki.
Byłem przygotowany na wszystko, jednak nie na to. Chociaż mówiłem, że spodziewałem się najgorszego, to wykraczało poza wszelkie normy. Krew w moich żyłach jakby nagle przestała płynąć. Straciłem czucie w rękach, w nogach, w każdej części mojego ciała. Przez moment zapomniałem również, jak nabiera się powietrza w płuca. Zapomniałem, jak oddychać, jak myśleć, jak być. Jak po prostu być.
-Panie doktorze, jak to leczyć? Czy Jazzy może wrócić do domu, czy powinna zostać w szpitalu? Niech mi pan powie cokolwiek o tej pieprzonej chorobie. - po raz pierwszy w życiu poczułem, że byłbym w stanie rozpłakać się. Nie zrobiłem tego i nie zamierzałem, ale czułem, że dałbym radę.
-Pan mnie źle zrozumiał. Naprawdę chciałbym mieć możliwość, aby jej pomóc. - mówił wolno, wyraźnie, a mnie coraz bardziej kłuły okolice serca. - Bardzo mi przykro, ale jest już za późno...
~*~
Chciałam z całego serca podziękować anonimowi, który pod poprzednim rozdziałem napisał komentarz niekoniecznie dotyczący samego rozdziału, ale konkretnie mnie. Tego potrzebowałam i dzięki Tobie wszystko wróciło do normy. Dziękuję <3
Przede mną ciężkie zadanie. Do 16 stycznia muszę napisać i opublikować wszystkie pozostałe rozdziały. Musi mi się udać <3
CZYTASZ=KOMENTUJESZ
ask.fm/Paulaaa962